Home / Ameryka / Gwatemala / Wulkan San Pedro – jak wejść na szczyt?

Wulkan San Pedro – jak wejść na szczyt?

Prolog

Na wulkan San Pedro ostrzyłam sobie zęby od dawna, w zasadzie od czasu, kiedy zamieszkałyśmy z Gajka w jego cieniu. Codziennie rano, gdy wychodziłyśmy na nasz olbrzymi taras, Atitlan migal do nas srebrem z jednej strony, nad nami niebiesciło sie niebo, a z drugiej strony dumnie spogladal na nas ciemnozielony wulkan. Przygladalam sie mu z respektem, wiedzac, ze to co widze, przycupnięta u jego podnóża to tylko fragment wielgachnej dwukilometrowej w pionie góry, na którą podejście dla wysportowanej osoby zajmuje podobno 3-4 godzin.

Przygladalam mu sie więc i w duchu obliczałam, ile czasu może zająć to mamie z trzylatką, ile jedzenia trzeba ze sobą zabrać, ile wody, jakie ubrańka, bo na gorze wieje, no i co na ewentualny deszcz, bo pora mokra zbliżała się już wielkimi krokami. No i – najważniejsze – nie chciałam iść na wulkan sama. Z moich wcześniejszych doświadczeń wynikało, że scieżka w takie miejsca jest wydeptana w taki sposób, że nie da się jej zgubić, wiec szukałam jedynie dodatkowego kompana do drogi, by było raźniej. 

Najpierw miałam iść z Tomkiem i ekipą, która przyjechała nad Atitlan celebrować zakończenie Starego Majańskiego Roku, a potem świetować przyjście Nowego. Tomka znałam od lat i dla niego wróciłam nad Atitlan, które już nieco znałam. Był to strzał w dziesiątkę, jako że Tomek, od dawna zanurzony w majańskiej kulturze był znakomitym po niej przewodnikiem, tłumacząc mi znaczenie poszczególnych elementów obrzędów, w których dane nam było wziąść udział. A jak grał na swoich etnicznych fletach, ach! Wraz z Tomkiem przyjechali Polacy z USA, Anglii i Polski, i z nich właśnie formowała się wesoła grupa, chcąca iść na szczyt.

Niestety pomysł także spalił na panewce, przynajmniej dla nas – bo ekipa chciała wyjść w nocy, tak by na szczycie przywitać słońce muzyką i stosownymi modlitwami. No więc odpadłam, bo iść chciałam w dzień, tak by cieszyć sie widokami, a nie męczyć się z czołówką i łapiącymi za nogi korzeniami. I wtedy zwierzyłam się ze swoich planów Richardowi, od którego moj host wynajmował pokój.

– Znam wulkan – zadumał sie wówczas Richard – wchodziłem tam juz ze cztery razy. Ostatni raz, ach.. ze 3 lata temu.. Może bym się z Wami przeszedł?.. Znam skrót od nas, nie będziemy musieli tłuc kilometrów aż do bramek.

Moja radość była tak wielka, że Richardowi chyba niezrecznie było wycofywać sie z rzuconej spontanicznie propozycji. Umówiliśmy się więc na kolejny dzień, a ja pobiegłam do sklepu, kupić nieśmiertelny makaron, jaja, owoce i herbatniki w ramach zaprowiantowania wyprawy.

 

Akcja

Kolejny dzień wstał roześmiany słońcem.  Kawka sprężawka z energodajną jajecznicą i punkt ósma pukamy do Richarda. Pięć minut później jesteśmy już w drodze.

Skrót do trasy zaczyna się po drugiej stronie wioski – na drodze „Calle para la finca”. Należy iść nią, aż sie skończy asfalt, a potem kontynuować, aż zobaczy się dom, który przypomina nieco Tytanika – ma formę okrętu, jest olbrzymi, nieco cofniety od drogi, a najważniejsze – i po tym go poznacie – ma duże okrągłe okna.

 

 

Dom przypominający okręt. Z tego miejsca zaczyna się skrót Richarda.

Dom przypominający okręt. Z tego miejsca zaczyna się skrót Richarda. /Wulkan San Pedro – jak wejść na szczyt?/

 

 

Około 50 metrów wcześniej, niż ów Tytanik, z prawej strony, przy drzewku zaczyna się pewna strategicznie ważna dla zdobywców wulkanu ścieżka. Tamże należy wkroczyć i za nią podążać wprost przed siebie, w kierunku widocznego jeszcze grzbietu łaczącego wulkan z górami po prawej stronie. Gdy natomiast już zacznie się podejście, należy iść po prostu do góry, na azymut, w kierunku grzbietu zaznaczonego na poniższym zdjęciu na czerwono. Po drodze traficie na uprawy kawy, las, skały, a także rynnę, która powstała po lawinie błotnej kilka lat temu. Idzcie w górę, do grzbietu, aż w którymś momencie przetniecie po prostu właściwą ścieżke – i zapewniam Was, bedziecie wiedzieć, że to TA ścieżka.

 

P3020132P3020117P3020119

chaszczowanie 1

 

A gdy już dojdziecie do owej trasy, widocznej i szerokiej – skierujcie się w Wasze lewo. Droga będzie się wznosić coraz stromiej, gdzieniegdzie traficie na piekne widoki, choć jednak w wiekszości iść będziecie w lesie.  A potem, za jakiś dłuższy czas dotrzecie do Miradora, punktu widokowego.

 

Mirador. Miejsce, gdzie podziwiając widok na Atitlan i nasz domek u podnóża góry, zbierałam siłę na daszą wędrówkę.  /Wulkan San Pedro - jak wejść na szczyt/

Mirador. Miejsce, gdzie podziwiając widok na Atitlan i nasz domek u podnóża góry, zbierałam siłę na daszą wędrówkę. /Wulkan San Pedro – jak wejść na szczyt/

 

Tam mniej wiecej wypada połowa drogi. Teoretycznie, bo w drugiej części już jest tylko pod góre, nie ma odpoczynkowych momentów wypłaszczeń, po prostu się idzie, znów w wiekszości w lesie, aż dojchodzi się do miejsca, które miejscowi nazywają: „cabanias” (chatki)

 

 

Zaskoczenie

Ja, gdy wreszcie doczłapałam do owego miejsca, miałam wiele wątpliwości, czy to aby na pewno właściwy punkt. Po pierwsze – powinnam widzieć ślady niedawnej bytności człowieka, a w zasadzie tak z osmiu, ponieważ zgodnie z umową znajoma ekipa powinna tu właśnie kimać/zostawić rzeczy. A tu nic, cisza, pustka, ognisko martwe. Poza tym widziałam tylko JEDNĄ cabanie (czyli taką po naszemu bacówkę), a miało być ich tu kilka. Przynajmniej tak zrozumiałam. No więc konfuzja i niepokój jaki czułam był jak najbardziej uzasadniony, bo w drodze byłyśmy od dawna, zmęczone przeokropnie i na cabanie czekałyśmy jak na zbawienie, bo od nich do szczytu miało nas dzielić tylko 15 min drogi.

 

P2261324

 

No nic, nie poszukiwałam kolejnych bacówek, Gaj pokołysał się chwilkę,na swych długich nogach dognał nas Richard, a potem – już w komplecie – minęłyśmy cabanie prawą burtą i.. podreptaliśmy w dół. Taka mała zachęta przed ostatnią stromizną, drabinami i schodkami. Niemniej jednak myśl, że to już blisko, przydała nam skrzydeł. Ani się nie oglądnełyśmy i już był szczyt. A ze szczytu widoki takie, że heeej…

 

P2261355

 

 

P2261360 

 

Niestety, na tymże szczycie nie było Tomka! Zawiedli! Nie weszli! Przecież wchodząc także ich nie spotkaliśmy.. Szkoda wielka i żal, bo ekipę wesołą bardzo polubiłam i z góry cieszyłam się na wspólne spotkanie tu, na górze, podzielenie się wrażeniami i – nade wszystko na muzykę fletów, które na bank tachał Tomek. A tu nie udało się.

– No nic – pomyślałam nieco zawiedziona – życie jak zwykle miało swój plan. Trudno. Ważne jest to, że my tu wleźliśmy, że tu jesteśmy, że możemy patrzyć się w dal, ogladając okolicę jak ptak..

– Patrz – komentuje milczący zazwyczaj Richard, któremu radość i zachwyt rozświetlają oczy – tam jest Panachajel, tam, w tym siodle Soloa, a tam jedzie się do Antiqua. Mówią, że jak jest dobra widoczność, tak o wschodzie, to nawet Pacyfik można dojrzeć, ale wiesz, ja jeszcze nigdy nie widziałem..

Widoczność spadała. Znad sasiedniego wulkanu nasuwała się biała wata chmur. Nic nowego – codziennie od 3 tygodni obserwowałam z dołu to samo zjawisko. Czas było się zbierać.

Popatrzyłam tęsknym okiem raz jeszcze na okolice. Najchetniej zostałabym tu dłużej, śmieszne 15 minut na szczycie nie zaspokajało mojej tęsknoty za przestworzami, za tym światem widzianym z góry, tak cichym tutaj, tak spokojnym.

Basta. Nie ma czasu. Jest 15, a trzeba jeszcze zejść. Bezpiecznie oczywiście, czyli chętnie nie po zmroku, choć na taką ewentualność także byłam przygotowana. No więc nosidło na grzbiet, ostatnie, intensywne spojrzenia, tak by to, co widzimy wryło się w pamięć na zawsze i stajemy przed pierwszą drabinką. Tym razem w dół.

P2261362

 

Odwrót

Wcale nie schodzi się łatwo. Zmęczone godzinami drogi w górę kulasy drżą przy każdym kroku. Richard także idzie wolno. Jedynie w Gajkę wstępują nowe siły i jak szalona, z piskiem i radością zaczyna zbiegać w dół. Co mam zrobić – doganiam szkraba, łapię za małą łapkę i obie tak piszcząc i podskakując na nierównej ścieżce lecimy zakrętasami,  błyskawicznie gubiąc wysokość.

 

 

Wreszcie energia mamy Asi się wyczerpuje. Korzystając z małego wypłaszczenia puszczam szkraba wolno, zwalniając do tradycyjnego chodu.

– Tylko uważnie biegnij córeczko. Bo tu dużo korzeni wystaje i nierówności. Powiedz nóżkom, żeby dobrze patrzyły, gdzie stają – dodaję.

Gaja, bez asekuracyjnej ręki mamy zwalnia także.

– Bajka? – proponuje

Jasne, że bajka. Chociaż trudno mi skupić myśli, zaczynam snuć historię o Alladynie, czując, że moje nogi zdecydowanie wolą schodzić bez malucha na grzbiecie. 

Tak mijaja nam kolejne zakręty, uciekają minuty, spada nasza wysokość. Robi się coraz ciemniej. Ze zdziwieniem spogladam na zegarek. No nie, dopiero piąta. Co jest grane? Dopiero po chwili konstatuję, że to nasuwające się chmury plus naturalny mrok lasu dały taki efekt. Chmury niedeszczowe, a do tego lekki wiaterek – super warunki do schodzenia. No wiec schodzimy i po chwili, zupełnie niespodziewanie stajemy przy Miradorze.

 

 

Wydawało mi się wówczas, że od Miradora do upragnionych kurczaków dzieli nas przysłowiowe parę kroków. Nic bardziej mylnego. Zmęczenie, droga w dół, plus Gajka, której w końcu wyczerpały się bateryjki sprawiły, że szłam wolno, uważając na każdy krok i po raz setny błogosławiąc moje trekkingowe kije. Kijki kupilam jeszcze w Polsce, w hipermarkecie za całe 50 zł, z myślą, że pewnie i tak wkrótce je gdzieś na trasie zgubię, vel zostaną mi ukradzione. Ale póki co wciąż wędrują ze mną, wzbudzając tu zdziwienie i śmiechy, a przy okazji skutecznie chroniąc moje kolana przed urazami. Doceniam je i wiem, że bez nich żaden z moich trekkingów nie byłby możliwy – po prostu nie przeszłabym tylu kilometrów z dużym obciążeniem bez wsparcia „przednich łap”. Co więcej, widzę, że Gaja łapie ten nawyk i co rusz prosi mnie o pożyczenie jednego – JEJ kijka – z naklejoną Princessitą Sofią i z jego pomocą (a raczej z jego przeszkadzaniem) pnie się do góry, lub schodzi w dół. Cieszy mnie to bardzo, bo być może, gdy sama zacznie przemierzać szlaki, uchroni ją to przed kontuzjami. 

 

P2261299

 

 

Schodziliśmy razem z Richardem mniej wiecej równym tempem. Przy rynnie, gdzie zaczynał się skrót, byliśmy na krawędzi zmroku. Przez moment skrót kusił szybką drogą pod same drzwi domu, ale gdy przypomniałam sobie wykroty, skały i kąt nachylenia góry – odopuściłam. Nie, zdecydowanie nie miałam ochoty na chaszczowanie, nawet za cenę o wiele dłuższego zejścia. Richard jakoś też nie miał. No więc poszliśmy przed siebie, dobrze wydeptaną ścieżką w kierunku wejścia na szlak. Po drodze nie spotkaliśmy żywego ducha.

 

ceny san pedroedited

 

Tak właśnie wygląda wejście na szlak. Postaliśmy przez moment pod tablicą, po czym, zmęczeni na maksa zeszliśmy na drogę. Richard zmuszony był iść piechotą, jako że jego psi towarzysze wstepu do mototaksy nie mieli, ja natomiast zdecydowałam się łapać cokolwiek, byle oszczędzic sobie dojścia do wsi. Wyciągneliśmy więc latarki i ruszyliśmy poboczem w kierunku domu. Przed nami była jakaś godzinka drogi (!!!), wiec zagłębiłam się w myślach. Gaja odpoczywała na moich plecach, pogrążona w swoich.

 

Post scriptum

Mieliśmy za sobą 10, 5 godziny wyprawy, z czego 9 godzin stanowiła sama droga, a 1,5 godz najróżniejsze przystanki i odpoczynki. Dla porównania, przecietny mężczyzna wchodząc i schodząc, według informacji zebranych we wsi powinien zmieścić się w 4 h. Gaja na swoich małych nóżkach zrobiła w sumie 4 h drogi – 2,5 h wędrując w górę oraz 1,5 h godziny w dół, czym wprawiła w wielki podziw zarówno własną matkę, jak i towarzyszącego nam Richarda. Mama Asia, na swych plecach miała od 9 do 23 kg, które wraz z wypijaniem wody i wyjadaniem zapasów zmalały do 4-18 kg. Wyprawa była całkowicie samodzielna, w trakcie drogi nikt nie przejął Gajki nawet na sekunde. Wszystko odbyło się o własnych siłach, bez wspomagania tlenem i bez pomocy szerpów wysokościowych. Wyprawa zakończyła się bezsprzecznym sukcesem – wulkan został zdobyty, a ekipa udawała się własnie w kierunku bazy.

I gdy już w myślach zrobiłam powyższe statystyki, usłyszałam znajomy warkot mototaksy. Machnełam ręką – stanęła. Jeszcze chwilka targowania i za niewielkie pieniadze powarkotałyśmy w kierunku domu. Gdy wysiadałam, oczywiście z olbrzymim kurczakiem i frytkami pod pachą – byłam taka szcześliwa, że.. zapomniałam kijków. Zorientowałam się dokładnie w momencie, gdy światła mototaksy ginęły za zakrętem. Szlag! W głowie zero szczegółów, ani numeru, ani charakterystycznych naklejek. Szukaj wiatru w polu, mototaks w San Pedro jeździ bez liku, nie ma szans na odnalezienie tej właściwej. I tak właśnie moje kijki, po prawie 2 latach wspólnej podróży znalazły nowy dom. Co za strata olbrzymia, z którą chcąc czy nie chcąc muszę się pogodzić. Gniew na siebie nic nie zmieni, przykazuję więc sobie jeszcze wiekszą uważność i akceptuję sytuację, bo innego wyjścia nie ma. Przedmioty mają swoje życia, dryfują po świecie, pomagając to tym, to owym. Więc niech teraz pomogą komuś innemu w kolejnych wędrówkach na San Pedro te moje niezniszczalne, hipermarketowe kije za jedyne 50 polskich złotych.

 

***

 

Następnego dnia okazało się, że Tomek z ekipą, owszem, byli na szczycie. Tak się jednak niefortunnie złożyło, że gdy ja się tam wyspindrałam, oni akurat zeszli wgłąb krateru. No i – przeoczyłam ich plecaki w cabani – które owszem były, ale ukryte za bacóweczką. Ot, jak można się rozminąć na tej samej górze, na tym samym szlaku, nawet pomimo wcześniejszego się tamże umawiania. Ach!..

 

Tomek na szczycie wulkanu San Pedro. Fot. Archiwum Tomka.

Tomek na szczycie wulkanu San Pedro. Fot. Archiwum Tomka.

 

***

Dzięki Monice Pogockiej gotowy już jest filmik z naszej wspinaczki – zapraszamy TUTAJ!

 

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

8 komentarzy
Newest
Oldest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Teraz wszystko się zmieniło. Po zdobyciu wulkanu San Pedro w Gwatemali (relacja tutaj oraz tutaj) i jeszcze kilku niezłych gór, kiedy Gaja ważyła coraz więcej, nosidło ostatecznie zostało […]

trackback

[…] a o samym wspinaniu się na wulkan San Pedro z dzieckiem poczytać możecie więcej we wpisie: Wulkan San Pedro – jak wejść na szczyt? gdzie znajdziecie także dużo praktycznych wskazówek popartych zdjęciami i […]

Małgorzata Uszyńska

Gwa.. już biegnę zobaczyć , gdzie to jest. Jestem ciekawa ile z tej starej kultury pozostało w nich samych, ale jazda …

Aribre Mia
7 lat temu

Lindas

Monika Kawczyńska
7 lat temu

Jesteście niesamowite!!!

Jadzia Lach
7 lat temu

Brawo Wy!

Magdalena Łozińska

ale z Was Babki 🙂

Renata Głuśniewska

Oooo!!! Właśnie sobie dumałam że coś zacichłyście Dziewczyny Kochne

x

Check Also

Tylko jak tu pisać bloga?..

Z tym założeniem bloga wcale nie było łatwo. Gdy planowałam swą podróż, w myślach miałam ...