Nazywają ją zabójczą falą. Przybiega nie wiadomo skąd, wyższa niż inne, syczcąca jak potwór wodny, przewracający i zatapiający statki. Ludzie morza, którzy przetrwali zabójczą falę, żeglarze, rybacy, marynarze, opowiadają sobie o niej historie, od których ogromnieją oczy. Podlana rumem, zabójcza fala rośnie wówczas do niebotycznych rozmiarów, a gardła słuchaczy ściska strach. Wszyscy zdają sobie sprawę, że morskie monstro isnieje, i że dla człowieka, który ma z morzem życiowy romans, spotkanie jej jest kwestia czasu.
Stałam na brzegu Pacyfiku, przygladając się mu uważnie. Wczoraj, ani przedwczoraj nie odważyłam się wejść z Gajenką w spieniony, wodny żywioł, dziś miał być ten dzień, o którym salvavida (ratownik) mówił, że będzie bezpiecznie. Ocean miał być spokojny, fale niskie. Niskie – to znaczy takie do pasa. Stałam więc na brzegu Pacyfiku i obserwowałam. Pływam dobrze, woda nie jest mi obca, ale rozfalowany oddech Oceanu niby Spokojnego nadal podnosił mi włosy na głowie. Olbrzymia wodna plachta, unosząca się od niechcenia, kryła w sobie odbieralną atawistycznymi czujnikami energię, przed którą z respektu gięły mi się kolana.
Stałam więc i patrzyłam uważnie. Faktycznie nie było dziś źle. Fale przybiegały regularnie, niewielkie, szumiące, łamały się przy samym brzegu, energicznie zamiatając piasek plaży. Jednak tuż za spienioną linią ich załamania było całkiem spokojnie. Głowy ludzkie kolebały się tam jak korki, a łagodny oddech fal przesuwał je to w strone lądu, to w stronę morza, windując je do góry, to znów opuszczając w doliny.
Stałam tak chyba z piętnaście minut, uważnie wpatrzona w ocean. Tafla wyglądała na spokojną i przyjazną, w mojej głowie jednak wciąż widziałam zabójczą falę. A jak przybiegnie? A jak nadejdzie właśnie wtedy, gdy wejdziemy do wody i załamie się nad nami w spienionym syku hektolitrów wody?
No tak, pływam dobrze, ale jeśli chodzi o Pacyfik, to jestem miedoza (strachajło). Wiedziałam, że muszę mieć plan na dużą falę, bez tego nie ma mowy o wspólnej kąpieli. Jakiż plan mogłam mieć? Taki sam jak dla siebie. A jaki był dla mnie? Otóż, gdy zbliżał się taki potwór wodny – nurkowałam prosto w niego, tuż przy samym dnie, bo tylko w taki sposób mogłam ocalić skórę przed wirówką, którą kolos fundował. Ta wirówka nie była niczym zabawnym. W jednej sekundzie ciało zagarniała bezwzględna łapa oceanu, odbierając jakąkolwiek wolność samostanowienia, mieliła w piekielnym rollercosterze, a potem rzucała prosto w piach, przygniatając wodą twardą jak kamień. W sekundzie traciło się orientację, wpadało w turbulencje, stawało się cząsteczką bezładu, kawałkiem glona, który prąd fali zagarniał, przerwracał, a potem bezlitośnie wciskał w dno, wypelniając nozdrza, uszy i usta drobinkami wszędobylskiego piasku.
Nie, to nie było nic fajnego. Za nic w świecie nie chcałam fundować Gai takiej przygody, musiałam więc przygotować plan B. Bo potwory morskie istnieją, czają się na nieprzygotowanych i nieostrożnych, by – mieląc ich w morskim rollercosterze – odhaczać kolejnych z kolejki czekających na chrzest morski.
Takiej sytuacji nie chciałam prowokować, a jednocześnie widziałam w oczach malucha ogromną tęsknote za kapielą. Przecież to miało być dziś. Własnie dziś, po trzech dniach dzielnego oczekiwania na brzegu. Weszłam więc do wody, by sprawdzić naocznie, jak traktować mnie bedzie ocean.
Traktował mnie dobrze. Kołysał miękko w przyjemnej, orzeźwiającej wodzie, robiąc smaka na jeszcze. Wiedziałam, że Gaja będzie zachwycona.
Wyszłam więc na brzeg i – znów czujnie obserwując morze, wizualizowałam plan B. Wyobrażałam sobie rosnącą ścianę wody, która wznosi się przede mna, zasłania horyzont, zaczyna spieniać się w górze, gdzie zastyga jakby w zawahaniu, po czym łamiąc kark wali się z łomotem w dół, z dzikim świstem wciągając spóźnialskich w diabelskie piruety. Łapię więc Gaję, przyciskam do siebie, drugą ręką zaciskam jej nos, po czym razem dajemy nurka w podstawę zabójczej fali, by po paru chwilach wynurzyć się bezpiecznie po jej drugiej stronie.
Ćwiczę tą akcję w swej głowie wiele razy, po czym idę pod palmę, tam gdzie bawi się Gaj.
– Maluchu, chcesz do wody? – pytam
Maluch aż skacze z uciechy, niebieskozielone oczka świecą radością.
– Dobrze, pójdziemy do wody, ale być może będziemy musiały nurkować.. – uprzedzam lojalnie
– Nurkować?.. – pyta Gaja przeciągle.
– Tak. Bo czasem przychodzi taka duża fala i wtedy, by na nas nie spadła, będziemy musiały w nią zanurkować. Mama przytuli Cię mocno, złapie za nos i damy nura razem. Zgoda?
– Zgoda. – mówi moje dziecko niepewnym głosem, ubieramy więc flotadorki (dmuchane skrzydełka), a potem w podskokach biegniemy w kierunku oceanu. Flotadorki to miłość Gai i moja morska obsesja. Bez flotadorów nawet w płytkiej wodzie Gajowi nie wolno się bawić. Więc już wiadomo – najpierw flotadorki, potem woda.
– Wchodzimy? – upewniam się
Gaj kiwa głową, choć widzę respekt w jej oczach. Ona też czuje doskonale, ze z tą siła nie ma żartów. Wskakuje więc do mnie na ręce, idziemy na skraj zatoki, tam gdzie podwodne skały osłabiają morski impet, szybko przechodzimy granicę załamujących się fal i za chwilę kolebiemy się radośnie, wznosząc się i opadając w błękicie oceanu.
Pierwsza zabójcza fala dopadła nas jakieś 20 min potem.
Monstrualny potwór widoczny był z daleka, narastał stopniowo, dając mi przez moment nadzieje, że bedzie po prostu wielką, turkusową górą. Nic z tego, tuż przed nami wypiętrzył się tak, ze stałam w wodzie po kolana, mając przed oczami zielono-niebieską ścianę, zza której nie było widać horyzonu.
– NURKUJEMY!!! – wrzasnęłam. Przećwiczonym w głowie ruchem przycisnęłam Gaję do siebie, druga ręką złapałam za nos i wiu, prosto w falę.
Gdy wynurzyłysmy się z jej drugiej strony, Gaja miała oczy jak pięć złotych. Przestraszona i mokra jak kura wyglądała tak zabawnie, że wybuchnęłam śmiechem. Zaraźliwym, bo po chwili Gaj zaśmiewał się wraz ze mną.
– Nurkowałam, nurkowałam! Jestem syrenką!!! – cieszył się maluch, kołysząc się znów wśród niewielkich pagórków przybiegających z daleka fal.
Druga fala przyszła po kolejnej pół godzinie.. Też jeszcze mamiła nadzieją, że załamie się za nami. Przez chwilę jeszcze obserwowałam ją, już mając Gaję przylepioną do siebie, po czym nie czekając na decyzję potwora, podjęłam własną. Wbiłyśmy się w podbrzusze monstra, by po chwili wypłynąć na uspokojoną przez chwilę wode. I znów kolebałyśmy się kolejne minuty, po czym żołądki wygnały nas z wody, każąc wrócić do domu i przygotować sobie porządny, pożywny obiad.
Gdy wyszłam z wody zauważyłam, że obserwuje nas pewien mężczyzna, artysta uliczny z Izraela z może połtorarocznym dzieckiem. Znałam go z widzienia, wieczorami żonglował maczugami na plaży, a jego kobieta tańczyła z ogniem. Gdy usiadłam na kocu, z przerażeniem zauważyłam, ze idzie z maluchem prosto do oceanu. Maluch nie miał flotadorków, a fale przychodziły wysokie, na tyle wysokie, że w linii ich załamania nie dało się ustać. Jednym ciosem zwalały z nóg. Taktyka polegała na przejściu tego miejsca miedzy falami, a potem po prostu na pływaniu, bo góry wody przychodziły tak duże, że na płyciźnie narastał wał wody przykrywający człowieka. Z Gajenką ustrojoną w różowe skrzydełka nie widziałam żadnego problemu, kolebałyśmy się spokojnie na takich górach jak dwa ludzkie spławiki, natomiast nie bardzo wyobrażałam sobie wejścia do oceanu z tak małym dzieckiem. I to bez skrzydełek czy innego zabezpieczenia.
Ojciec też nie był pewny co robić. Zawahał się i zatrzymał w najgorszym do tego miejscu, na lini załamania się fal. Przez moment ocean go oszczędzał, kusząc niską wodą, po czym przybiegła góra, która – niegroźna parę metrów głębiej – przed plażą wystromiła się, swoją siłą spoglądając ojcu prosto w oczy. Ja wiedziałam i on też wiedział, że nie zdąży uciec. Wyciągnął więc przed siebie rękę w odwiecznym geście stopu, ale nie miał takiej siły jak jego przodek, Abraham. Fala spadła na niego, boleśnie smagając dziecko i przewracając tatę.
Chwilę poźniej zobaczyłam innego mężczyznę w wodzie, też z dzieciaczkiem tak malutkim i też bez flotadorów. I jego znałam z widzienia, był to mężczyzna stąd, widziałam go wielokrotnie przesiadującego z salvavida.
– No nie, ten raczej wie, co robi.. – pomyślałam, po czym nie wytrzymałam. Zostawiłam Gajkę pod palmą, z Paolo, naszym hostem, po czym wskoczyłam w wodę i podpłynęłam do niego, by porozmawiać.
– Tak, widziałem tą sytuację – skwitował, gdy pytałam go czy się nie boi i czy widział, co spotkało tamtego Izraelitę – on faktycznie wybrał najgorsze miejsce. Tutaj, za linią fal jest bezpiecznie. I dodatkowo chronią nas tamte skały. A jak przyjdzie duża fala? Zanurkujemy obydwoje. Ale na prawdę, dzisiaj nie sądzę, by to było konieczne. Morze jest wyjątkowo spokojne, prosze mi uwierzyć.
Wierzyłam mu. W końcu był stąd, tu się urodził, tu spędził życie, znał to morze, widział wiele jego twarzy, słyszał wiele o nim historii. Ale mimo tego nie było we mnie spokoju. Patrzyłam na ten bezmiar wody liżący moje stopy, a pod jej powierzchnia czułam przyczajoną w prastarym ruchu fal siłę, która nieustannie budziła mój lęk.
3 dni później
– Gaja idzie fala, duża, nurkujemy! Uno, dos tres! – przećwiczonym ruchem zagarniam malca, zatykam nosek i na kilka sekund znikamy w podwodym świecie Dori, Nemo i Ariel. Wynurzamy się na spokojnej wodzie, Gaj prycha, ociera oczy i krzyczy:
– Lubie to! Lubie! Lubie!!!
– Gaja, idzie fala. Bierzemy ją abajo o arriba? (górą czy dołem?) Może być górą, chyba nie wystromi się groźnie.
– Abajo, mama! Abajo! Me gusta busear!!! (Dołem, mama! Dołem! Lubie nurkować!)
I nurkowałyśmy z Gajonem w przepastnej wodzie Pacyfiku, ku uciesze malucha i podziwie gapiów, a potem kołysałyśmy sie miękko po odwiecznej trajektorii, niosącej nas w to góre, to w dół. Radości było z tego co niemiara, ale mimo owej, wciąż kątem oka wypatrywałam syczącego olbrzyma, by w odpowiednim momencie zanurzyć nas, przeczekując niebezpieczeństwo. Bo woda zawsze jest niebezpieczna, nawet w słoneczny dzień. I nigdy nie wolno o tym zapominać.
Byle do października! Asia i Gaja – będzimy szukać waszych śladów 🙂
Przyjeżdżacie do Azji?…
Nie, w Mazunte 🙂
Juszka Juszka ach cudownie! Pamiętam, kiedyś wspominałaś o tym! Cieszę się i zazdroszczę jednocześnie!
Oj, pamiętam jak moi nieświadomi zagrożenia rodzice wpuścili mnie i siostrę na oceaniczną falę właśnie. Bardzo nas wtedy woda potargała. Z perspetywy czasu nawet cieszę się, że tego dośwuadczyłam, bo momentalnie uczy to respektu przed żywiołem. Też czuję się pewnie w wodzie, ale zawsze staram się do natury podchodzić ostrożnie 🙂
Tak, ja też miałam taką pouczająca przygodę. Wnioski wyciągnęłam szybciutko i trwałe, a o przygodzie może kiedyś głośno opowiem..
Tak płynnie się czyta, co Was spotyka z Gajką, że czuję jakbym tam była 🙂
Pozdrawiam ze słonecznego Gdańska i czekam z niecierpliwością na kolejne wpisy :*
O rany, a ja właśnie poprawiam tekst, widząc setki stylistycznych przewinien! Ale to na telefonie, a z poziomu telefonu nic nie poprawię awwww!… Uściski ogromne, my właśnie zdobylysmy wulkan!!!
Mazunte to pierwsze miejsce jakie odwiedziłam w Meksyku i tez miałam tam spotkanie z fala Pacyfiku…
Niezapomnianych podróży Pozdrawiam
Chyba Pacyfik w Mazunte ma wybitne zdolności pedagogiczne. Mi też udzielił kilku lekcji 😉
Niesamowite jak nauczyłaś córeczkę nie bać się wody,a jednocześnie czuć przed nią respekt.❤
Ciągle się uczymy.. Obie..
Ja mam za sobą” pływanie ” w sztormie i z fokami spontanicznie ale dzisiaj nie mogę już tak ryzykowac
Pływanie w sztormie wpław??? Co Ty mowisz??? Opowiedz!..
A ja czekam na książkę i film 🙂
Z tym filmem to może być bida, co KonradŚniady?..
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej Jaka bida? Przyjeżdżam w listopadzie 🙂
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej na tę książkę to czekam z niecierpliwością,bo czytam Waszego bloga od deski do deski i mam trochę niedosyt. Ale super pomysł z tym wideo wplecionym w tekst,można się poczuć jakby się podróżowalo tam z Wami 🙂
Monika Mk Mam w sobie wiele lęku przed tym wyzwaniem.. Co innego napisać migaweczke na blog, a co innego książkę, którą chce się czytać..
Myślę, że nie ma czego się bać. Jak dla mnie to by wystarczyło wrzucić wszystkie notatki z bloga, uporządkować je chronologicznie i jakoś powiązać i to byłoby wygodniejsze do czytania 😉
Monika Mk Ja bardzo chce o naszym początku napisać i od początku pisać.. Blog powstał dopiero po półtora roku podróży, z zapisków skrobanych na fb w kafejkach internetowych z Gają malusienką na kolanach..
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej no właśnie ten początek też mnie najbardziej interesuje,bo mam właśnie córkę, która ma 22miesiące,czyli mniej więcej tyle ile miała Gaja jak zaczynała podróż 🙂
Monika Mk Dokładnie tak!.. Taki był Gajon, gdy wsiadlysmy do brzucha zelaznego ptaka..
My tez miałysmy przygode z potężnym Pacyfikiem ( czemy nazywaja ten ocean spokojnym???)…w Cabo fala po prostu zmiotła mi dziecko bawiace sie piaskiem z brzegu, w mgnieniu oka Athena byla juz kilkanascie metrow od brzegu przerazona nie mniej niz ja. Nie miala zadnych skrzydełek, bo woda w Cabo jest zdradliwa i nie zamierzalysmy pływac…zdażylam tylko krzyknać: płyń! Spokojnie płyń… no i popłynęła… pol godziny pozniej surfowala juz na desce z profesjonalistami, a ja stalam na brzegu wpatrujac sie w malutki punkcik w glebi Pacyfiku…Dobrze, ze dzieciaki nie maja strach, ale nalezy uczyc respektu i ostroznosci. Athena do dzis pamięta to zdarzenie, a było to 4 lata temu, miała 6 lat.
O matko, jaki fantastyczny tekst ! Asiu, piszesz świetnie. No i jestem pełna podziwu jak radziłyście sobie, obie z Gajem, w sercu tego morskiego potwora 🙂 Nie miałam zielonego pojęcia, że te fale sa takie. No cóż nigdy nie byłam nad oceanem, nie mówiąc juz o pływaniu w nim 🙂 Cieszę się, ze znalazłas ten karteluszek 🙂 Oby ich było jak najwiecej 🙂 Pozdrówka i trzymajcie sie <3
Tam gdzies ich widac…
Asiu,
Twoja opowieść przypomniała mi jak wiele lat temu z moim Tatą w podobny sposób jak Ty z Gają pokonywałam strach przed wodą. Nie było wtedy takich flotadorków tylko silne ramiona mojego Taty, w których czułam się bezpiecznie. Ile było przy okazji radości. Krzyczałam jeszcze, jeszcze. Pamiętam to do dzisiaj.
Dziękuję Ci i nieustająco Was pozdrawiam
Ewa