Poranek. Ostatni nasze godziny w Tajlandii. Czekamy przed hostelem na transport do granicy z Laosem. Zimno. Wietrznie. Ponuro.
Granica przechodzi płynnie. Zdjęcie, karta arrivalowo-departurowa, paszport, kasa, wiza. Szybko i bez problemu. (Przejscie granicy krok po kroku opisane jest TUTAJ)
Po schowaniu paszportu przejmują nas tuktukowi naganiacze – nawet nie ma się co wzbraniać – cena jest znana i nienegocjowalna – płacisz 100 bth od osoby, bez względu na to czy jedziesz na przystań czy na leżący bliżej dworzec. Taktycznie wyciągam stówę, nie wiedząc czy w Laosie dzieckiaki płacą czy nie. W Ameryce Łacińskiej w większości nie płaciły. W Malezji także nie. W Tajlandii na krwiopijczym południu, owszem, natomiast od Bangkoku w górę już nikt za Gaję opłat nie pobierał. Wyciągam więc czerwonawy banknot i na pewniaka wręczam go stojącemu obok facetowi. Naganiacz kasuje ode mnie stówę, coś zapisuje w notesiku, na Gaję nawet nie spogląda. Dobrze jest!
Jedziemy tuk-tukiem przez laotańską wioskę. Od razu widać, że tu dużo ubożej, niż po drugiej stronie granicy. Tak jakbym przeniosła sie o epoke w czasie. Przed domami płoną ogniska, ubogo ubrane kobiety przygotowują jedzenie w okopconych garach. Domki drewniane lub bambusowe – podobne jak w tajskich wioskach, ale takie jakieś marniejsze. Żadnych 7/11 (najpopularniejsza sieciówka w Tajlandii), wszystkie sklepy to proste stragany otwarte na ulicę. A ulica pełna dziur i zjeżdżonego asfaltu.
Po 20 minutach docieramy do przystani. Nie spieszymy się, mamy wciąż jeszcze pół godziny czasu. Jesteśmy obie głodne, wchodzimy więc do pierwszej lepszej miejscowej restauracyjki. Witam się, biorę kartę i otwieram oczy ze zdumienia. Ceny są horrendalnie wysokie! Jakikolwiek prosty, ciepły posiłek – 20 tysięcy kip (8 zł)! Krótka francuska bagietka z odrobina sałaty, kurczaka i pomidora – kolejne 20 tysięcy (8 zł)! Udko kurczaka niewielkich rozmiarów – 15 tyś kip (6zł)! No bez jaj – tyle płaciłam na południu Tajlandii na przełomie lipca i sierpnia! A po północy Tajlandii, gdzie słuszna porcja pad thai’a kosztuje 3 złote, tutejsze ceny zwalają mnie z nóg.
No ale jeść trzeba. Proszę więc jedną porcje smażonego ryżu bez mięsa (nie ufam), jemy na pół. Gaj krzywi nosek, bo ten smażony ryż nawet nie leżał obok tego tajskiego, ale je – bo głodna. Sprzedawczyni co rusz wskazuje na coś, zachęcając mnie gestami do nabycia, ale jestem odporna na jej zabiegi. W plecaku mam jeszcze dwa padthai’e na drogę, ciastka, chrupki i muesli, na drogę wystarczy.
– Mamo.. Kup mi chlebek.. – zabrzmiało nagle z dołu.
Już miałam powiedzieć, że nie, bo drogi, ale zobaczyłam oczy Gai. Wiedziałam, że moich oczach można wyczytać dokładnie to samo. Pożądanie.
Nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłam chleb. Zaryzykuję, że w Malezji, w niezapomnianej gościnie u Pawła, a potem chyba jeszcze w pięknym domku u Ewy Tingery w Kuala Lumpur. Chleb w Azji nie jest popularny, w Tajlandii do kupienia są tylko wstrętne w smaku, chemicznie nadmuchane chleby tostowe. Pieczywo w naszym tego słowa rozumieniu albo jest niedostępne, albo horrendalnie drogie. No więc nie jadłysmy tego chleba od bardzo, bardzo dawna i teraz, widząc francuską bagietkę, zaśliniłysmy się do niej obie..
Nie miałam oczywiście złudzeń, że będzie świeża i chrupiąca, spodziwałam się raczej, że będzie sucha lub gumowata. Ale smak przecież musiał być ten sam. Bohatersko więc dałam cały chleb dziecku, łamiąc jedną z moich głównych zasad: „spróbuj sama, zanim dasz Gai”. Błąd! Ach, tyle lat w podróży i znów – choć w dobrej wierze – popełniam szkolny błąd! Już tyle razy zaskoczył mnie smak lub konsystencja pokarmów, na niekorzyśc oczywiście. Śmierdząca woda, podgnite owoce, zepsute mięso. No i teraz, dopiero po długiej chwili zorientowałam się, że Gaja je.. spleśniały chleb!
Okej, plesni nie było dużo, i zapewne jedzac bagietkę z mięsem, sałatą i pomidorem ten grzybiczy posmak by zginał, ale my miałyśmy chleb sote. Pół bagietki już zniknęło w brzuszku Gai, ale drugą połową postanowiłyśmy nakarmić ryby. Trudno, nie będziemy jeść przecież spleśniałego chleba, póki co nie ma takiej potrzeby i miejmy nadzieję, że nigdy nie bedzie.
Wolno schodzimy do przystani. Długie kształty slow boat widoczne są wyraźnie, jedna właśnie odpływa.
– Nasza? – niepokoi się Gaja
– Myslę, że nie.. – odpowiadam wolno, zastanowiając się, czy mogłaby łódka odpłynąc przed czasem. – Ale jeśli nawet, to nic się nie dzieje – decyduję – znajdziemy nocleg i popłyniemy jutro.
Schodzimy więc na sam dół, po czym okazuje się, że kasa jest na górze. Zostawiam więc Gajkę z bagażami i dyrdam z powrotem. Staję w krótkiej kolejce, z nudów i ciekawości przeglądając ogłoszenia.
Odcinek: 105 tyś kip – pisze na oknie – Dwa odcinki: 210 tyś kip.
– Dobrze jest! – cieszę się w duchu – dużo taniej niż chcieli w Chiang Mai! (Info na ten temat TU.)
A że nie miałam kip – bo jak sierota nie wyciągnęłam z bankomatu na granicy – zapłaciłam w tajskich batach. Ile? Otóż 500 bth za pierwszy odcinek. O tym, że grubo przepłaciłam, zorientowałam się dopiero po godzinie podróży. 500 bth to 130 tyś kip. Różnica to 20 tyś kip. Ach, zła byłam jak diabli za tą wpadkę, człowiek przeszedł tyle i nie dał się naciągnąc, a przy samej kasie zaufał i dostał kurs z kosmosu, adekwatny do swej białej twarzy i rozmiaru naiwności, grrrr…
No nic, sprawę odłożyłam, było – mineło, lekcja dla mnie i podpowiedź dla wszystkich innych ludków, niskobudżetowo poruszających się w tych okolicach – lepiej na granicy wyciągnąć z bankomatu kipy i mieć kurs wymiany z głowy. A tymczasem doszedł mi nowy, bardzo poważny problem, w zasadzie nie do rozwiązania.
Po pięknym i ciepłym wczorajszym dniu dziś przyszedł dzień ponury. Od rana niskie chmury wisiały nad światem, od czasu do czasu siąpił deszcz. Było przeraźliwie zmino. Łódka, ku mojemu przerażeniu miała niskie burty i była odkryta. Miała dach, ale wiedziałam, że jeśli ruszymy, to niewiele on pomoże, bo pęd sprawi, że deszcz i tak będzie wpadał do środka.
– Cholera! – pomyślałam – muszę koniecznie znaleść nam dobre miejsce, zanim ta łódka zamieni się w zamrażarkę.
O dziwo dobre miejsca były wciąż wolne. Towarzystwo turystów pozajmowało wygodne siedzenia, jakby mając nadzięję, że wkrótce się rozchmurzy i wszycy razem popłyniemy w słońcu i w upale, z zimnym piwkiem w garści.
Ja się nie łudziłam nawet przez chwilę. Wczorajszy, ciepły dzień traktowałam raczej jak wyjątek od reguły – miły, ale ciągle jednak wyjątek. Byliśmy w górach, w których od kilku tygodni było bardzo zimno. A dziś zanosiło się, że owo zimno przekroczy wszelkie granice.
Usadowiłam nas z Gają jak najbliżej dziobu. Dziób był zakryty, tworzył dla sternika zaciszny kącik. Ale gdy tylko ruszyliśmy, pęd powietrza pozbawił mnie złudzeń. W kilka sekund lodowate podmuchy zabrały nam całe, skumulowanego pod polarami ciepła. Nie było na co czekać, momentalnie wyciągnełam kurtki i czapki, do tego dołożyłam rękawiczki. Na nogach miałyśmy już spodnie i porządne górskie buty. Dopiero w takim uniformie zimno robiło się znośne, a miałyśmy przed sobą jeszcze 7 godzin podróży.
Rozglądnęłam się po pokładzie. Pierwsza godzina rejsu była już za nami. Ludzie całkiem nieźle znosili niską temperaturę. Niektórzy trochę się telepali, ale większośc siedziała jednak w polarach, od czasu do czasu polewając sobie laotańskie whiskey. Wyciągnęłam Gajence komórkę z audiobookami (dziękuję Wam strasznie – jeśli jeszcze macie jakieś audio w domu – ślijcie nieustannie) i maluch zatopił się w bajkach. Ja natomiast pokulona, bo wiatr jednak fiurgał, przyglądałam się brzegom.
Okolica wyglądała groźnie i pięknie. Nisko wiszące chmury kryły szczyty gór, zielonociemna zieleń płynnie przechodziła w brunatnożółtą, pędzącą szybko wodę. Nurt Mekongu rozorywały postrzępione skały, strzeżące zębiska w naszym kierunku. Od czasu do czasu pojawiały się małe skupienia domków, wówczas przybijaliśmy do brzegu, Laotańczycy wysiadali, inni wsiadali, po czym obładowani po uszy, pokornie szli na rufę zająć należne im miejsca.
W którymś momencie pęcherz kazał poszukać kingstona (ubikacja na łodzi). Był zaraz za przestrzenią turystów, przed maszynownią. Gdy z niego wychodziłam, dostrzegłam mnóstwo skośnych oczu spoglądających na mnie zza silnika. I wtedy zrobiło mi się jakoś tak głupio i przykro. Poczułam się jak panienka z wyższej sfery wioząca się pierwszą klasą, podczas gdy miejscowi, ubodzy ludzie tłoczyli się w ciemnej i śmierdzącej maszynowni.
Gdy wróciłam, Gajenka leżała sobie wygodnie rozłożona na moim i swoim miejscu. Ruch mistrzowski, bo skrytego za oparciem malucha zimne podmuchy nie dotyczyły. Przysiadłam więc na ziemi tuż obok niej, w nosie mając widoki Mekongu. Mieliśmy dopiero pół drogi za sobą, a było coraz zimniej. Para obok właśnie ubierała na siebie cienkie wiatrówki i owijała się przeciwdeszczową folią. Pozostali wiązali sobie podkoszulki na głowach, kutali spodnie na szyjach, usiłując zyskać choć pół stopnia ciepłoty więcej. Czułam się, jakbyśmy wpływali do Krainy Lodu.
– Mamo, jestem głodna! – oznajmiła nagle Gaja, ściągając słuchawki z uszu.
– Córeczko, mam pad thai’a ze wczoraj. Tego dobrego – zachęciłam. – I zimnego – dodałam w myślach, ale mając do wyboru ziemniaczane chipsy, ciastka i pad thaia, wolałam jednak pad thaia. – zjemy i zrobię Ci ciepłą herbatkę, dobrze? – dostrzegłam, że część ludzi je zupki chińskie sprzedawane w barze. Musieli je zalewać ciepłą wodą, więc szansa na herbatę rosła, tym bardziej, że torebki taktycznie miałam na wierzchu.
Gaja wciągnęła padthai’a bez mrugnięcia oka, po czym znów pogrążyła się w bajkach. Ja zjadałam swojego z równym smakiem. Pad thai zakupiony wczoraj w Chiang Khong był wciąż znakomity.
Czas leciał, temperatura spadała. Ludzie kulili się na swoich siedzeniach, kto nie wrzucił plecaka do bagażowni, układał go teraz na kolana, osłaniając się przed lodowatymi smagnięciami wiatru. Wyciągnęłam ręczniki, owinęłam każdej z nas nogi. Coraz intensywniej myślałam o śpiworach, ale te miałam na samym dnie plecaka. Były wciąż możliwe do wyciągnięcia, ale wiązało się to z wybebeszeniem wszystkiego na środku łódki, a na to bardzo, ale to bardzo nie miałam ochoty.
– Jak tam córeczko? Nie jest Ci zimno?
– Mi? – zdziwiła się Gaja, odkładając telefon – Nie, ciepło mi, dobrze. Ale nudzę się! Opowiedz coś!
Zaczęłam gimnastykować wyobraźnię i popłynęła opowieść jedna, druga i trzecia. A potem odmówiłam współpracy, bo poczułam taką senność, że nawet niska temperatura nie było w stanie utrzymać mnie na nogach. Do czasu. Po 20 minutach przebudziłam się zmarznięta na kość.
– Jasny gwin, śpiwory! – zdecydowałam – Mam ciepłe śpiwory pod ręką i zamarzam z zimna! Bez przesady!
W tym momencie dobiliśmy do brzegu. Pak Beng. Koniec męki, alleluja! Siedziałyśmy z przodu, więc gazem pozbierałam nasze dobra i po chwili tarabaniłam się z Gają na brzeg. Kolejny moment – i już tachałam wielki plecak, nosidło i diablito pod stromą, choć dzięki bogom suchą skarpę. Teraz należało jeszcze upolować mieszczący się w budżecie nocleg.
Nagle otoczył nas tłum naganiaczy.
– Room! Beautiful! 120 tyś. kip only! (Pokój! Piękny! Tylko 12 tyś. kip!)
– How many people? I have beautiful place for you! 80 tyś kip! (Ile osób? Mam piękne miejsce dla Ciebie! 80 tyś. kip)
– Lady! Come with me! 100 tyś. kip with breakfast! (Pani! Chodź ze mną! 100 tyś. kip ze śniadaniem!)
Szłam przez tłum krzyczących ludzi jak przez morze czerwone. Wreszcie naganiacze się skończyli, a my zostałyśmy same.
Odetchnęłam.
– Szukasz pokoju? – zahaczył mnie nastolatek, który prawdopodobnie spóźnił się na przypłynięcie łodzi i biegł teraz na złamanie karku ze swoją ofertą.
– Yes – powiedziałam.
– 80 tyś kip! – zaśpiewał radośnie nastolatek – Z widokiem na Mekong i śniadaniem!..
– Bracie, mam 40 tys. To mój budżet.
– 75 tyś. – spuszcza nastolatek
– Nie, bracie. – mówię stanowczo – Mam 40 tyś. Tyle mogę zapłacić i ani grosza więcej!
– No dobra.. – z wahaniem odpowiada chłopak – ale nie będzie ciepłej wody..
– Zgoda! – przerywam
– ..a łazienka będzie wspólna i trzeba będzie do niej dojść..
– Jasne! – godzę się natychmiast. Dzielona łazienka na zewnątrz to żadna nowina, a kąpać się w takim zimnie i tak nie zamierzałam.
Chłopak zastanowiał się jeszcze przez moment, po czym bez słowa zbiegł na dół, pewnie w nadziei złapania jakiejś grubszej ryby.
My natomiast znów pięłyśmy się do góry.
– Looking for room?
– Yes. But I can pay 40 tyś (Tak, ale mogę zapłacić tylko 40 tyś)
– 60 tyś, ok?
– MOWIE 40 TYSIECY KIP!!! – irytuję się po setnej takiej konwersacji, po czym wchodzę do pierwszej, lepszej restauracji, prosząc o dostęp do WiFi. Otwieram booking i szukam adresu najtańszej oferty. Internet działa jak ślimak.
– Szukasz pokoju? – kelnerka obserwuje nas już od dłuższego czasu.
– Tak – mówię zmęczonym głosem – ale mam na to tylko 40 tyś.
– Bo panian!.. (Nie ma problemu!..) Idź prosto 200 metrów, po prawej stronie zobaczysz drewniany guesthouse, nazywa się „Vatsana” – oni wynajmują za 40 tyś.
Dziękuję gorąco kelnerce, biorę Gaję za łapke i chwilę później mamy wszystko – prosty, drewniany pokoik, wielkie, małżeńskie łóżko, dostęp do przyzwoitego netu i gorącą wodę na herbatę. Żyć, nie umierać!
Pogoda nie nastraja do wędrówek. Zimno wpełza do pokoiku wszystkimi szparami, zjadamy więc po pieczonym, przyniesionym ze straganu udku, popijamy ciepłą herbatą, po czym wyskakuję jeszcze na poszukiwanie małych, plastikowych butelek. Znajduję je w przydrożnym rowie, myję starannie i napełniam gorąca wodą. Będą nam służyć za termoforki, bo noc będzie lodowata.
Ubrane po uszy lądujemy wreszcie w śpiworach, a ciepło płynące z butelek sprawia, że spięte zimnem mięśnie wreszcie miękną. Zaczynam jeszcze opowiadać Gajce bajkę, ale oczy mi się kleją, język pląta i po chwili nawet jej stanowcze „obudź się!” nie pomaga. Matka-Polka-Podróżniczka zapada w głęboki sen.
Ciąg dalszy znajdziesz TU.
[…] Część I – „Spływ barką w dół Mekongu czyli jak przyjemność zamieniła się w koszmar” […]
[…] Ciąg dalszy – poprzedni wpis znajdziesz TU. […]
Nam Laos też kojarzy się z zimnem. W Nong Khiaw na przykład nie wychodziliśmy spod śpiworów przed południem :))))
Oj pamietam te Laotanskie gory i zime! Kupilam czapke i rekawiczki i ciagle marzlam, tak samo zimno bylo w Sapa w Wietnamie.
Daj spokoj! My to wszystko ze soba mamy, bo w wielkim plecaku rzeczy na zimno tez sa, ale przynam, ze ostatni raz uzywalam tego zestawu zamieszkujac z Indianami Huicholes w połnocnym Meksyku 😀
Bedzie dobrze! W Luang Prabang znow lato czeka! X
Guzik.. W Luang Prabang wedlug wszelkich doniesien trwa zima.. 🙁
Ups! Zmiana klimatu dogonila i Azje
Wiesz, ze chyba tak. Wszyscy miejscowi mowia jednoglosnie, ze to co sie dzieje z pogoda do normalnych nie nalezy..
Podziwiam! chyba tyle póki co po przeczytaniu:)
Hahaha, dziekuje za przeczytanie:) Podziwiac nie ma za co 😉
oj jest, za odwagę! i teraz jeszcze bardziej marzy mi się Tajlandia<3
Wpadaj tutaj, kiedy mozesz. Tajlandia jest MEGAPROSTA do podrozowania, naprawde, to bulka z maslem, nawet dla osob poczatkujacych. Wszystko tu kawa na lawe podane, transport smiga, noclegów od groma, jedzenie na kazdym kroku, a oprocz tego cieplo i fajnie dla kazdego – od zabytkow do natury 🙂
Płynęliśmy jakieś 2tyg temu tą łodzią. Było dość chłodno, ale widzę, że teraz to już faktycznie mrozik 🙁 Powodzenia – w Luang Prabang powinniście mieć już cieplej 🙂
Nie było 😉 Ale za to hostel miał porządne kołderki ;P
Kochana nie pozostaje nic innego życzyć jak ciepła na kolejne dni 🙂 Czekam na ciąg dalszy a tymczasem przesyłem dużo polskiego ciepła ❤️
Cieplo – tak! Zdecydowanie cieplolubna od zawsze bylam, a teraz mi sie to jeszcze poglebilo 😀 Dziekujemy! <3
allee zimnoo… podobnie jak u nas 😉 Czekam na kolejną część i podziwiam Was jak zwykle. Wysyłam duuzzzo ciepełka dla Was!
Pisze sie pisze.. Moze juz dzis wieczor, moze we wtorek bedzie!.. <3 Na YT juz jej pierwsze zwiastuny zawisly 🙂
Aż dreszcze mi przeszły od tej opowieści 🙂 czekam niecierpliwie na cd
Pisze, pisze.. Dzis spac nie moglam, to od 3 am przy kompie. O 5.30 przytuptala zaspana Gaja – mamooo.. chodz do lozka.. noc przeciez jest.. No to poszlam, hahaha, a jak wstal dzien, no to juz dalejpisze, a Gajon jeszcze spi 🙂
Dzielne Dziewczyny! ❤️
O, tym razem rzekne – faktycznie dzielne. Zimno bylo jak w psiarni, a drugiego dnia.. Ach, nie bede uprzedzac 😉
Już nie mogę się doczekać
Napisany. Tyle ze proxy tutejsze nie otwiera bloga, musze czekać na koleżankę, ona ma dostep do innej sieci.. Więc jak tylko wroci z pracy – wrzucam 🙂
ach jak dobrze was czytać ! 🙂
Czytaj, czytaj! I pisz co u Ciebie! <3
Ahoy przygodo
Ahoy!!! 😀
❤️