Wcześniejszą część historii znaleźć możesz we wpisie pt. „U mangyańskich Staruszków”.
Ze Staruszkami zaprzyjaźniałyśmy się coraz bardziej, chociaż to one częściej zaglądały do nas, niż my do nich.
Przychodziły codziennie, czasem razem, czasem pojedyńczo, zawsze ze swoimi dziewczynkami, nad którymi sprawowały pieczę. Jedynie nastoletniego Makmaka, nie widywałam. Uczył się on w szkole średniej pod górami, codziennie więc chodził lub jeździł ze znajomymi na zajęcia, wychodząc świtem, a wracając późnym popołudniem, w wekeendy natomiast znikał na całe dnie, wędrując swoimi ścieżkami.
Za to dziewczynki nie odstępowały swoich opiekunek. Wzruszały mnie ogromnie ich wzajemne, ciepłe gesty. Ponpon, siadała bliziutko, zawsze nieco ukryta za plecami Staruszek, co rusz kładła głowę na ramieniu Ate Ingan, na co ona mruczała i cmokała, patrząc na nią z miłością i uśmiechem. Ponpon mimo swych 10 lat była ogromnie nieśmiała. Pierwszą wizyte u nas przesiedziała schowana za Baye Ingan z głową ukrytą w ramionach. Piękne było to, że nikt nie poganiał dziecka, nie szarpał, nie wyciągał zza pleców przybranej Babci, czego byłam świadkiem w niejednej rodzinie.
– Ona jest bardzo nieśmiała. – poinformowała mnie po prostu Ate Eping i wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego.
Z wizyty na wizytę było coraz lepiej, dziewczynka już siadała obok, już przyglądała się nam ciekawie, akceptując drobne prezenciki, ale mimo że upływał czas, wciąż nerwowo obgryzała paznokcie lub skubała skórki, w ten sposób dając wyraz emocji kłębiacych się w jej małym serduszku.
Mikay była inna. Żywiołowa, szybka, ciekawska świata, śmiała. Podchodziła, zaczepiała, szukała kontaktu, a gdy dostała to co chciała, uciekała fizycznie lub w głąb siebie, by za chwilę, obwąchawszy nowość, znów wrócić do poszukiwań i eksperymentów. To ona była tą, co skakała, śpiewała i biegała oraz tą, którą Baye Unip czasem przywoływała do porządku.
O Mikay jakoś byłam bardziej spokojna, widząc oznaki przebojowości w jej zachowaniu. Wydawała mi się mniej poddatna na skrzywdzenie przy delikatnej i kruchej Ponpon. Mikay rwała się do świata i gdy klarowałam Ponpon konieczność uczenia się, Mikay sama wtrącała swe trzy grosze, oświadczając, że ona do szkoły właśnie chodzić będzie!
Ponpon unikała szkoły, kiedy tylko mogła. To bolała ją głowa, to należało nanieść wody – wymówki zawsze się znalazły, a Baye Ingan nie nalegała. Ponpon dołączyła do klasy kilka miesięcy później niż zaczęli rówieśnicy tylko dlatego, że wymogli to na Babce niemieccy lekarze w zamian za wyleczenie dziecka. Od początku wiec dziewczynka była w trudnym położeniu. Staruszkowie niepiśmienni, więc szkoła była jedynym miejscem, gdzie ktoś mógł pomóc dziewczynce w nauce. Jednakże jak była tam traktowana przez nauczycieli i uczniów, nie zdążyłam zbadać, bo nagła sytuacja wyrzuciła nas z wioski.
Nim to sie jednak stało, kilkukronie odwiedziłyśmy Staruszków w ich rozsypujących się domach, przynosząc im ryż, kawę, bułeczki i puszki rybne. Przy drugich naszych odwiedzinach, na dzień dobry dostałam od Staruszek betel.
– Bo u Mangyanów taki zwyczaj jest, że jak gość mile widziany, to się go najpierw bitelem (wymowa regionalna) częstuje, jeszcze przed kawą i czymkolwiek innym – objasniła mi Baye Ingan, celując pomarańczową śliną pomiędzy połamane bambusy podłogi.
Wzięłam do ręki liściaste zawiniątko.
– Mogę też? – zainteresowało się moje dziecko.
– No nie, skądże! – zareagowałam przytomnie. – Przecież to używka! Poza tym ochydna.
– No to dlaczego mama chce żuć? – zapytał równie przytomnie maluch
– Dobre pytanie – odpowiedziałam. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Betel faktycznie jest rozpoznawany jako czwarta używka świata, zaraz po kofeinie, nikotynie i alkoholu. We wiosce było mnóstwo osób żujących go regularnie, z charakterystycznymi pomarańczowymi, jakby pomazanymi szminką ustami i czerniejącymi od niego zębami. – Bo to jest jak z kawą albo alkoholem. Na dorosłych nie ma dużego wpływu, jeśli używa jej od czasu do czasu, na rozwijający się organizm dziecka działa szkodliwie. – po chwili namysłu odpowiedziałam po polsku. Nasz ojczysty język służył nam często jako mowa sekretna, w której objaśniałam Gajce świat na bieżąco, jednocześnie nie martwiąc się, że kogoś tym zranię lub obrażę. – Ale to jest używka i może uzależnić i dorosłego, jeśli sięga po nią zbyt często. – tłumaczyłam dalej – Popatrz na Ate Gayunggong. Widzisz jej zęby, usta? Zwróciłaś uwagę, że ona żuje właściwie bez przerwy?
Moje dziecko z powagą pokiwało głową. Mieszkając z Ate Gayunggong pod jednym dachem nie trudno było zauważyć, że Ate ciągle pluje na pomarańczowo.
– Czy ona jest uzależniona? – zapytało wprost moje dziecko.
– Myślę Gaju, że tak.
Temat uzależnien wracał na wokandę z różnych powodów. Wywoływał go widok młodych ludzi z nosem wciśniętym w komórki, czy dzieciaków, wpatrzonych w youtubowe bajki. Okazją do rozmów był widok rozochoconych piwem mężczyzn, wpełzający do naszego pokoju dym papierosowy, słodki napój w rękach dziecka czy wreszcie osoby z nienaturalnie pomarańczowymi ustami. Tłumaczyłam Gajce mechanizm uzależniania się, ostrzegałam przed skutkami, jednocześnie starając się zostawić przekaz „złotego środka”, szczególnie w kontekście korzystania z dobrodziejstw internetu. Przykład z nożami, wyczytany jeszcze w podstawówkowych czasach, doskonale mi w tym pomagał.
Tymczasem ręce Ate Gayunggong wyciągnęły z ukrytego w jej torbie pojemniczka kolejny orzeszek araki, (owoc palmy betelowej), troszkę białego proszku i listek pieprzu żuwnego. Ate zawinęła orzeszek w listek, a za spoiwo slużył ów biały proszek.
– A to? Co to jest? – dopytywała się Gaja, zaglądając jej przez ramię.
– Proszek z muszelek. – przetłumaczyła Ate Eping odpowiedz siostry. – Najpierw się je praży, a potem mieli. – dodała wyjaśniając, jak na pedagoga przystało.
Gaj z tego zdziwienia nawet nie skomentowała. Siedziała tylko i przygląda się, jak zgrabny pakuneczek ląduje w ustach Ate Gayunggong. Ate przymknęła oczy, żując w ukontentowaniu, po czym spluneła pomaraczową śliną wprost pod swoje stopy.
W tym czasie Baye Ingan, czując się gospodynią, zawijała kawałki orzeszków w liście posmarowane białym proszkiem, po czym wyciągnęła ze swojej torby tajemnicze akcesorium. Tenże przedmiot, przypominający drewnianą pompkę do roweru był tak nieodłącznym elementem Baye Ingan, jak nieprzymierzając berło królowej.
– Mamo, popatrz! – ucieszyła się Gaja – Baye pompuje niewidzialny rower!
– Baye?.. – zapytałam tym razem – Co to jest?
Babka gestem wskazała betel, pompkę i bezzębne dziąsła. Pojęłam w jednej chwili. Staruszka, nie mogąc żuć, w tej pompce rozdrabniała sobie betelowy pakuneczek w przyjaźniejszą dla siebie papkę.
– Wsadziłam do ust zielone zawiniątko ze świadomością nieumytych liści i równie nieumytego orzeszka. Czułam się trochę jak na egzaminie. Mangyanie z rozbawieniem śledzili wyraz mojej twarzy, wykrzywianej wyraźną goryczą pakunku.
– Spokojna moja rozczochrana. – pomyślałam w duchu – Nie ma szans na uzależnienie. Ochyda!
Wapno zawarte w proszku zmieniało powoli pH śliny na zasadowy, uwalniając alkaloidy araki. Kwaśno-gorzka ślina zaczęła wypełniać moje usta.
– Ate, gdzie???
– Gdziekolwiek! – odpowiedziała śmiejąc się Ate Eping.

Mangyanie mieli niezłą zabawę z obserwowania mojej marszczącej się od betelu miny. (Betel – czwarta używka świata)
Plunełam więc na pomarańczowo, najdalej jak się dało. Nie mogłam przełamać się do tego, co robili Mangyanie. Oni pluli gdziekolwiek akurat im dane było się znaleźć, z reguły prosto pod nogi, także, gdy siedzieli w naszej lub innej chacie. Puszczali wtedy zgrabnie pomarańczowe nurki, celując pomiędzy szpary w podłodze. Gorzej, bo często nie trafiali i strzyknięta ślina lądowała na bambusach, barwiąc podłogę na obleśny, czerwono-ceglasty kolor.

Rdzawo-czerwone plwociny spotkać można wszędzie – na drodze, na trawie, na płocie, a czasem nawet na psie, który miał pecha. (Betel – czwarta używka na świecie)
Nie wytrwałam długo z zawiniątkiem w ustach. Kolejne fale goryczy wykrzywiały mi twarz, tak więc w którymś momencie dyskretnie wyplułam przeżuty pakuneczek, nie czekając już na jego efekt.
– Ate, dlaczego wszyscy żują tu betel? – zapytałam, gdy wracałyśmy do domu.
– No tak przyjemnie się od niego robi.. – odpowiedziała – No i jeść się tak już nie chce.. Asia! – rzekła gwałtownie, nagle sobie coś przypomniała – przecież miałyśmy nakopać kasavy na obiad. O Boże, prawie zapomniałam, natychmiast po nie idziemy!
Kasava rosła po drodze. Mieszkając trzeci tydzień z Mangyanami, bez problemu rozpoznawałam ją w dżungli. Dużo gorzej szło mi z ube i gabi.
– Ate, ja nie rozumiem! Skąd wiedziałaś że tu rośnie ube??? Przecież ta roślina zupełnie inaczej wygląda od tej ostatniej!
– A, kochana.. Ube to to stare pnącze tutaj, widzisz – pokazała na cieniutką, zeschniętą spiralę okręcającą drzewo. Nam jest łatwiej, bo znamy już miejsca. Poza tym sami też sadzimy sobie, bo nie chce nam się chodzić ciągle po dżungli i szukać jedzenia. Popatrz, to nasze małe poletko.
Na wyschniętej ziemi, upstrzonej licznymi reklamówkami faktycznie zaczęłam dostrzegać regularność.
– Gabi? – Zapytałam
– Doskonale – pochwaliła mnie Ate Eping – Jeszcze trochę i będę Cię mogła samą po bulwy wysyłać – dodała, mrugając okiem. Tylko pamiętaj, kasava musi być swieżutka. Jak poleży tak ze trzy dni, robi się toksyczna i nie wolno jej już gotować. Zatruć się wtedy można śmiertelnie.
Otworzyłam oczy.
– Słyszalam Ate, że kasave trzeba gotować półtora godziny. Jeśli się gotuje krócej, można od niej umrzeć! Czytałam artykuł o szkole, w której zmarło 80 dzieci, które dostało kasave na obiad w stołówce.
Ate popatrzyła na mnie uważnie.
– Bzdura, to musiała być bardzo stara kasava. Czas gotowania nie ma znaczenia, gotuje się, by była miękka i tyle.
Ja tam nie wiedziałam, ale zanotowałam w głowie, że z kasavą na przyszłość trzeba ostrożnie. I że trzeba dopytać i doczytać jeszcze, jak to jest z tym gotowaniem jednej z najpopularniejszych bulw Azji i Afryki.
– No niemiło byłoby odejść ze świata z tak prozaicznego jak zatrucie kasawą powodu. – pomyślałam, po czym ze skarbami ziemi na plecach i z kokosami nazrywanymi przez Reneboy a powędrowałyśmy do domu.
Ciąg dalszy nastąpi..