Idziemy ulicą głodne jak wilki. Na merkado (plac handlowy). By kupić warzywka i złożyć z nich pyszny obiadek.
Droga prowadzi pod górę:
-Mamo.. Mamo.. – marudzi Gaja – Na rączki.. Na rączki..
Ulica pnie się do góry pod bardzo ostrym kątem. W zasadzie cud, że nie ześlizgujemy się w dół. Idzie się faktycznie trudno, ja nie mam nosidła.
– Gajku – zagaduję – a pamiętasz, jak szliśmy tutaj z Gabką i Jagódką?
Maluch kiwa głową, świecą mu się oczka. Ale nóżki nie zapominają o zmęczeniu, siadamy wiec odpocząć.
– Mama.. Głodna.. Jeść.. Alalla.. (zniekształcona po gajkowemu forma „ahora”, co znaczy „teraz”) – marudzi mi łzawym głosem dzieciak.
Na to przybiega dziewczynka. Nieznajoma. Na nasz widok staje jak wryta, a potem szeroko się uśmiecha.
– Pobawisz się ze mną?.. – mówi i bierze Gajkę za rękę. Gaj patrzy na mnie z nadzieją.
– Jeśli jej mama pozwoli, to możesz się pobawić. Ale najpierw musimy się zapyta jej mamy, bo ja muszę iść kupić jedzenie – odpowiadam szybko namyśliwszy się, co zrobić.
– Ona nie ma mamy – wtrąca się siedzący na krawężniku żul.- To znaczy ma – w Stanach. Wychowuje ją babcia.
– Następna.. – pomyślałam ze smutkiem.
To duży problem tutejszych dzieci – identyczny, jak kiedyś mojego pokolenia. Sytuacja ekonomiczna wymusza emigrację, skazuje na rozłąkę, a dzieciakami opiekuje się cała rodzina. Albo osoba dedykowana, jak właśnie ta babcia.
Babcia miała ze 100 tysięcy lat, siedziała w kuchni i robiła tamale. Sprzeda je wieczorem, będzie mogła za nie utrzymać się kolejny dzień. I małą, bo pieniądze ze Stanów skapują wolno.
– Jasne, że mogą się pobawić – rozmarszczyła się w zaraźliwym uśmiechu, gdy wykrzyczałam swoją prośbę do jej lewego ucha – Niech ją Pani zostawi, niech Pani idzie na merkado. Jeść trza przecież, od tego się nie ucieknie. – mrugnęła do mnie filuternie okiem i zaczęła znów upychać kukurydzianą masę w kukurydziane liście.
Poleciałam więc. Gdy wróciłam, Gaj wcale nie chciał iść do domu. Nigdzie nie chciał iść. Bo przecież do zabawy nie potrzeba kolorowych zabawek, świecących komputerów i zasłanego różowym dywanem pokoju. Najważniejszy jest dobry kompan i odrobinę wyobraźni. I wówczas nawet te kilka patyczków, dwa kamienie i obdarte, stare schody stają się polem przeżywania cudownych przygód. Takich, że nawet krzyczący z głodu żołądek rezygnuje z awantury i zaczyna uczestniczyć zabawie.
***
Ps. Pisząc ten tekst nie zdawałam sobie sprawy, że problem emigrowania rodziców w Polsce jest także rozległy i palący. Na historię pewnej nastolatki trafiłam TU. A potem trafiłam na stronę wyjechali.pl. To strona internetowa, która wspiera dzieci i młodzież, których rodzice wyemigrowali za granicę. Miejcie ją w pamięci, być może wokół Was jest jakieś dziecko, które potrzebuje chociażby takiego wsparcia.
❤
Cześć Asiu, rzeczywiście piszesz od serca i ten ładunek emocjonalny po prostu jest zakręcony. Pozdrawiam Was z zimnego, wietrznego i zasypanego śniegiem Murmańska. …jestem z Wami
Ach dzielne zuchy 🙂
Babcia – najlepsze co może przytrafić się dziecku.
Mimo wszystko stoje na stanowisku, ze najlepsze co sie moze przytrafic dziecku to ciepla i opiekuncza mama.
A ja tego nie umiem zaakceptować. Ludzie coraz częściej wyjeżdżają po przysłowiowe masło do chleba. Ok! Ich decyzja. Ale dlaczego zastawiają dzieci. Nikt nie obiecywał, że bycie rodzicem to bułka z masłem. Czasami jest naprawdę ciężko-ale razem. Lat, które stracili będąc z dala od swoich dzieci już nie nadrobią. I żadne pieniądze im tego nie zrekompensują. Ani im ani tym bardziej ich dzieciakom.