Więcej informacji nt Raflezji, czyli Bukietnicy Arnolda oraz pierwszą część historii o jej poszukiwaniu znajdziecie we wpisie: „Raflezja – moje podróżnicze marzenie”
Szliśmy wąską ścieżką, zagłębiając się w niewielką doliną. Na stromych jej zboczach rosła dżungla, dając nam przedsmak przygody, przed nami porywała oczy syta zieleń ryżu. Gaj, który tym razem zabrał swój aparacik biegał do przodu i do tył, skacząc po wąskich groblach, pstrykając zdjęcia i kręcąć filmy. Wreszcie weszłyśmy do dżungli.
Pomału schodził ze mnie niesmak związany z finansowymi negocjacjami. Pomimo, że targuję się często i od dawna – wciąż kładzie się to cieniem na moim nastroju. Na szczęście wysiłek fizyczny ma to do siebie, że szybko przywraca równowagę, a przewodnik wraz z Francuzem narzucili nam szybkie tempo. Leciałyśmy więc z Gają jak wiatr i leciałyśmy, po czym.. się zbuntowałam. Przecież nie widziałam nic po drodze! Skoncentrowana na szybkich krokach i nierówościach terenu, nawet nie podnosiłam wzroku, by podziwiać dzunglę, nie wspominając już o Gajence. Basta! Stanęłam w miejscu, zawołałam Gajenkę.
– Patrz córeczko, jaki piękny wodospad! Widzisz, skała jest porośnięta mchem! Jaka piękna! A widziałaś tego kwiatka przy drzewie? Nie? Ojej, chodz, wróćmy się, jest taki niezwykły! A to drzwo? Popatrz, ile korzeni wypuszcza!
Tym razem ruszyłyśmy wolno, w swoim tempie, uważnie przyglądając się światu i ostrożnie stawiając kroki, bo droga robiła się coraz stromsza i wyślizgana. Nagle weszłyśmy na chodnik.
– Co u diaska? – pomyślałam zdumiona, ale płyty leciały gdzieś w dal, a przewodnik czekał na nas przy ścieżce, opowiadając Francuzowi historie o raflezji.
Znów zagłębiłyśmy się w dżunglę.
Droga zrobiła się jeszcze bardziej stroma i śliska. Gaj ambitnie piął się w górę, nie przyjmując ani mojej pomocy, ani wyciągniętej ręki Francuza. Patrzyłam z dumą na malucha, który niczym pająk, na wszystkich swoich kończynach wspinał się, to pomagając sobie wystającym korzeniem, to podciągając się na wiszących z góry lianach. Od czasu do czasu nie mógł powstrzymać się i – gdy tylko nadarzyła sie okazja – robił kiełbaskę, albo kołysał się jak Tarzan, kwicząc przy tym radośnie. Francuz spoglądał na nas coraz dziwniejszym wzrokiem.
Nagle drogę zastąpił nam strumyk. Którys z kolei, ale ten akurat nieco szerszy. Spodziewałam sie ścieżki po drugiej stronie, ale nic z tego – zwarta ściana zieleni blokowała nam drogę. Przewodnik ruszył strumieniem.
Nie wyglądało to dobrze. Kamienie były chybotliwe i śliskie, rozmiarów umiarkowanych. Gaja stanęła niepewnie na brzegu.
– Chodź maluchu, poasekuruję Cie – rzekłam i mając lepsze buty, stanełam w przybrzeżnym błotku. Powoli, z kamienia na kamień, trzymając mnie za rękę, przeskakiwała Gaja.
Panowie znów czekali na nas przy odejściu ścieżki. Na nasz widok ruszyli.
– Mamo, ja z nimi! – zakrzynęła Gaja i znikneła za drzewami. Ja zostałam chwilę nad brzegiem, przyglądając sie migotającym wodom strumyka.
– Mamoooo!!! RAFLEZJA!!! Chodź szybko!!! – dobiegł mnie nagle podekscytowany głos latorośli. Natychmiast poderwałam sie z miejsca i ruszyłam do góry.
Była!
Rozsiadła sie na poboczu ścieżki, w delikatnym półcieniu i łypała raflezjowym okiem na niespodziewanych intruzów.
– O rany.. Cześć raflezjo!.. – powiedziałam, czując jak wirują we mnie emocje. Ciekawość, obrzydzenie, niepokój, zachwyt miksowały się we mnie, obudzone atawistycznymi czujnikami.
Przedziwny kosmiczny twór faktycznie, wyglądał jak nie z tej ziemi. Olbrzymi, kulisty kielich i także olbrzymie, zawinięte na końcach płatki miały niespotykany, brązowawy kolor. Całość wyglądała jakby wykonana z tandetnego, nakrapianego białą farbą plastiku. Przypuszczam, gdybym sama była w dzżngli, na widok raflezji wiałabym na łeb i na szyję, zastanowiając się, czy przypadkiem za kolejnym drzewem nie odkryję porzuconego kosmicznego statku.
Przewodnik uśmiechał się z dumą.
– Piękna, prawda? – zapytał – A tu jest baby-raflezja! – dodał wskazując palcem.
Faktycznie, obok, na płożącej się po ziemi lianie wyrastała biała, wielkości może mojego paznokcia, kulka.
– No, tej to jeszcze długo zejdzie, nim stanie się kwiatem. – uśmiechnął się przewodnik.
– Ile? – zapytał Gaj
– Może dwa, może trzy lata – odpowiedział przewodnik, drapiąc się po głowie. – Kto to wie?..
– Ayo! (Chodźmy!) – padła nagle zdecydowana komenda.
No nie, nie chciałam iść, chciałam pobyć sobie jeszcze z raflezją, z moim spełnionym podróżniczym marzeniem, zrobić kilka zdjęć, nakręcić parę ujęć. Nic z tego, przewodnik darł dalej, ale – do góry.
– Hmmm… – ucieszyłam się – Czyli to nie koniec wycieczki?..
Uszliśmy może jeszcze z 300 metrów, pokonując kilka stromizn i jeden strumyk, gdy do moich uszu doszedł kolejny, radosny wrzask Gajki.
– MAMA! RAFLEZJA!!! MORE!!! (WIECEJ!!!)
Faktycznie.
Na wystromieniu czekała na nas przygotowana przez przyodę wystawa złożona z pięciu raflezji w różnych stadiach rozwojowych. Była tam baby-raflezja, malutka jak mój paznokieć, wpita pazernie w lianę-gospodarza, była raflezja – dzieciaczek, pąkiem przypominająca kulkę lilii wodnej, była raflezja – nastolatka – spora biało-brązowawa kula widoczna z oddali, była wreszcie i raflezja kobieta – pięknie rozkwitnieta, wabiąca swoim niewyczuwalnym dla nas zapachem stada muchówek, bezwstydnie goszczących się w jej kielichu.
– A to mamo? A to, co to jest? – zapytała Gaja, paluszkiem wskazując na czarny kształt, przytulony do raflezji – kobiety.
– To kochanie?.. To raflezja-staruszka.. Ona już umarła..
– Umarła?.. – maluch spoważniał wyraźnie – I co z nią teraz będzie?..
– Wróci do ziemi, córeczko.. – odpowiedziałam – Część z niej zjedzą robaczki, częścią pożywią się bakterie, a reszta stanie się ziemią.. Ona wciąż z nami będzie, ale już nie jako raflezja, ale jako część gąsieniczki, może część innej roślinki, może część mchu, który tu obok rośnie..
Zadumałam się. Pięć raflezji, pięć stadiów życia. Którą raflezją jestem? Popatrzyłam na dwie, przytulone do siebie raflezje – kobietę i staruszkę. Ile czasu mi jeszcze zostało, nim sama stanę się ziemią? Czy uda mi sie przeżyć go dobrze?..
– Ajoooo! – zakrzyknął przewodnik, wybijając mnie z zadumy. Kończyli właśnie z Francuzem palić papierosa. – Wracamy!
Tym razem wkurzyłam się nie na żarty. Miało być super daleko i poza rezerwatem – nasza droga do stanowiska raflezji nie zajęła nawet pół godziny, a teraz, gdy tu juz jesteśmy, mamy natychmiast schodzić? Ale nie było już z kim dyskutować, bo przewodnik ginał już za zakrętem. Popatrzyłam smutno na raflezje.
– Do zobaczenia. – szepnęłam – Miejcie się tu dobrze.
Nie było czasu do stracenia. Gaja już była po drugiej stronie strumyka. Wziełam więc rozbieg i nagle – BACH! Usiadłam w wodzie, rozwalając łokieć i mocząc plecak wraz z kangurką!
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! – zawyłam.
– Mama! Biedna mama! Jak moge Ci pomóc? – Gaja była natychmiast przy mnie.
– Nic się nie stało córeczko, wszystko dobrze! Poślizgnęłam się, upadłam i boli mnie łokieć! – tłumaczyłam sytuację, sycząc z bólu. Cała byłam z błota i wody. – Pal licho, jest ciepło, zaraz wyschnę. – pomyślałam.
Pełna respektu dla śliskich kamieni ruszyłam dalej. Gdy doszłam do pierwszego stanowiska raflezji, po palcach ściekała mi krew.
– O cholera! – zaklęłam, lokalizując rany. Rozbity był tylko łokieć, za to szpetnie. W dodatku całą ręka, włącznie z raną ubabrana była błotem. Szczęście w nieszczęściu, że przy okazji pogryzienia mnie przez ulicznego psa doktorzy zaszczepili mnie dodatkowo na tężec. Przynajmniej o to chwilowo nie musiałam się martwić.
– Mamusia… Biedna mamusia.. – Gajenka z przerażoną miną wpatrywała sie we mnie.
– Wszystko dobrze, córeczko.. – zapewniłam – Strasznie krwawi, ale nie boli, wiesz? Prawie nie boli. Zaraz gdzieś sie obmyję, ranka jest jedna tylko i to niewielka, zobaczysz, zaraz przestanie krwawić. – uśmiechnęłam się dzielnie.
W tej chwili rozległ się trzask łamanej gałęzi i na ścieżce pojawił się przewodnik.
– O, tu jesteście! Czas schodzić! – nakazał.
– Naprawdę?.. – zagrałam va banque – Bo my jeszcze chcemy zrobić raflezji kilka zdjęć. Czy możemy.. – zawiesiłam głos, robiąc w głowie szybki przegląd drogi, którą przeszliśmy, tyle że w przeciwnym kierunku. Zaraz, jak to było – po prawej wodospad, droga w dół, strumień, droga w górę, płytki chodnikowe, ścieżka w dół, dolina z ryżem. Tak, droga do domu była prosta jak bat.
– Czy możemy wrócić same?.. Bo Pan ma klienta, a on chce już iść do domu, i pan też na pewno chce iść do domu, bo to męcząca dla pana przecież praca jest – kułam żelazo, widząc niezdecyowanie w oczach przewodnika – A my sobie tu zostaniemy, porobimy zdjęcia. Przecież droga do domu jest banalnie prosta. Trzeba iść w dół, potem strumyk, podtem w górę – opisuję drogę, a przewodnik kiwa głową – nie zgubimy się, przecież to blisko!
– No sam nie wiem.. – przewodnik pokręcił głową – kiedyś tak zostawiłem ludzi i się zgubili. Szukaliśmy ich potem po dżungli, afera z tego była..
– No ale my znamy drogę do domu. Właśnie ją opisałam.. A! – przypomniałam sobie – Przecież jeszcze panu nie zapłaciłam! – szybko wcisnęłam mu do ręki 50 tysieczny banknot.
– Dziękuje uprzejmie! – przewodnik machnął ręką na pożegnanie. Najwyraźniej już nasze potencjalne zgubienie nie było tak ważne – Do zobaczenia we wiosce!
– Ciekawe gdzie i jak?.. – pomyślałam rozbawiona. Przecież nie miałam pojęcia gdzie przewodnik mieszkał. – Do zobaczenia! – dodałam głośno i zostałyśmy z Gają same.
Posiedziałyśmy przy kwiecie raflezji, pozachwycałyśmy się niebem i kolorami dżungli, zrobiłyśmy tysiąc zdjęć i zaczęłyśmy schodzić w dół. Droga była szalenie wyślizgana i stroma, ale trzeba było sobie radzić.
– Swoją drogą to nieodpowiedzialne – dumałam sobie w duchu – tak zostawić turystkę z dzieckiem w dżunglii. W Ketambe byłam tuż obok obozu i przewodnik był jak cień, nie było możliwości, bym nawet na sekundę została w sama. Bo rośliny parzące, bo zwierzęta, gąsienice, skolopendry, bo wreszcie to jego praca dbać o moje bezpieczeństwo. Tak, rozumiałam to jak najbardziej. A tu? Pieniądze zainkasowane, turysta chce zostać – niech zostaje. Hmm, dziwne – mimo, że sama o to prosiłam – podejście.
W międzyczasie, trochę na nogach, trochę na pupach zsunełyśmy się ze stromizny w koryto strumienia.
– Uważaj Gajku! – przestrzegłam stwora – Kamienie są śliskie, musimy być uważne i..
WIUT!
PLAC!
I znów siedziałam w wodzie, waląc tym samym łokciem w kamień!
– *&%$@#$%^!!! – szpetne słowo wyrwało mi się z głębin trzewi – Moja ręka, aaaaaa!…
– Mamusia! Mamusia! – na twarzy Gajki malowała sie groza – Mamusia!..
– Wszystko dobrze, córeczko.. – powtórzyłam po raz setny tego dnia – Wszystko dobrze.. Po prostu byłam nieuważna.. Ależ mnie ręka boli.. – zasyczałam z bólu, próbując podnieść się ze strumienia. – Jasny gwint!..
No, ale trzeba było działać dalej. Nie było ani przewodnika ani Francuza. Zresztą – w czym by oni pomogli?..
– Uważnie Gajenko, po kamyczkach.. – podałam zdrową rękę maluchowi – Popatrz, o tu jest ścieżka do domu. Chodźmy! – dodałam, wychodząc razem ze stworem na brzeg. Przeszłyśmy może z 50 metrów, gdy zaczeło do mnie docierać, że to nie jest właściwa ścieżka. Nagle przed nami wyrosła ściana zieleni. Ślepy zaułek!
Gaja podniosła na mnie wzrok.
– Co teraz mamo?..
– Nie wiem, co.. Zgubiłam się.. Nie wiem gdzie jest ścieżka. Ale wiesz co, córeczko – rzekłam energicznie, choć wcale nie było mi do śmiechu – Chodź poszukamy właściwej. Musimy przecież jakoś wrócić do domu..
Ale ścieżki nie było. Ani na prawo, ani na lewo. Gdziekolwiek poszłam, wszystkie odgałęzienia kończyły się ściana zieleni.
Gajki bródka zaczęła nieco dygotać. Wyciągnęłam telefon.
– Córeczko, nie martw się. Jest zasięg, telefon ma pełną baterię. Jeśli nie uda nam się znaleźć drogi do domu, zadzwonimy po pomoc. A tymczasem wróćmy się do ostatniego miejsca, które pamiętamy. Które miejsce pamiętasz jako ostatnie?
– Strumień!
– Ja też! Chodzmy więc tam. – odrzekłam, ruszając ścieżką w kierunku wody.
No tak, pamiętałam to miejsce bez żadnych wątpliwości. Tyle że co dalej. Mogłam jeszcze odpalić kamerę i przeglądnąć filmy z drogi, które całkiem często kręciłam, ale zostawiłam to sobie na sam koniec. Pamiętałam, że chwilkę szliśmy tym strumieniem. Więc może ścieżka odchodziła po prostu dalej? A co jeśli nie?
Niemiły dreszcz przebiegł mi po plecach.
– Gajuś, zaczekaj tu na mnie. Pojde zobaczyć, czy tam dalej nie ma dróżki, dobrze?
Maluch pokiwał głową, po czym zrobił kiełbaskę na gałęzi. Dobrze, że przestał się bać.
– Spokojnie, tylko spokojnie.. – powtarzałam sobie, idąc w dół strumienia. Niepokój ściskał mi gardło. A co, jeśli.. – nie dokończyłam myśli..
JEST!!!
JEST ŚCIEŻKA!!!
Wyraźna, wydeptana wieloma nogami, prowadziła we właściwym kierunku.
Uśmiechnęłam się do siebie z radością i z ulgą. I z dumą, że dałam rady, opanowałam lęk, znalazłam rozwiązanie.
– GAJA! – krzyknęłam – DAWAJ DO MNIE!!! JEST ŚCIEŻKA!!! Zresztą, już po Ciebie idę!
Nie zdążyłam.
Gaja, skacząc po kamieniach jak pchełka, w mig doskakała do mnie.
– Jest ścieżka, jest ścieżka, lalala – zaśpiewała radośnie – Jesteśmy uratowane!!!
– Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca – pomyślałam, ale faktycznie, wystarczyło wspiąć sie na górę, by znaleść betonowe płytki. Potem jeszcze ścieżka w dół, i po chwili szłyśmy słoneczną doliną, kąpiąc się w krzyczącej zieleni wszędobylskiego ryżu. Znaczy się – ja szłam. Gaja hasała jak mały źrebak, znów skacząc po miedzach, albo mknąc w dal co sił w patykowatych nóżkach. Uwielbiam w niej ta naturalną radość, która jest tak zaraźliwa, że nawet nie obejrzałam się, kiedy i ja – obładowana plecakiem i ciężką kangurką – ruszyłam za nią z kopyta.
Bogowie, jakie to życie jest piękne!..
[…] Raflezja, czyli jak zgubiłyśmy się w dżungli […]