Bardzo mnie bolala ta scieta palma (historia z albumu wczesniej), wiec z uwaga obserwowalam, jak Consuela wykorzysta ta garstke lisci, ktora z niego zabrala. Liscie lezaly sobie spokojnie pod dachem przed swietlica jakies dwa dni, po czym stopniowo, listek po listku Consuela rozcinala je, odkladajac na bok tylko gibki trzpien. Pomagali jej w tym chlopcy, oczywiscie jak ich do tego zagonila, bo – jak przystalo na dzieci XXI wieku – woleli grac na tabletach, ktore ladowali sobie przez kilka wieczornych godzin, gdy warkotal generator, swiecilo sie swiatlo, a wszyscy gromadzili sie przed telewizorem. Z wyjatkiem Viktora, ktory albo spal, albo opracowywal dane, albo wlasnie je zbieral oraz z wyjatkiem mamy Asi, ktora przez leciwego laptopa usilowala polaczyc sie ze swiatem. No i dziewczynek, ktore wciaz wybieraly gonitwy i zabawe w chowanego zamiast nudnych wiadomosci ze swiata.
-Co robisz? – zapytalam z glupia Consuele
-Korone – padla niezmienna odpowiedz.
Popatrzylam na to, co miala w rece i juz wiedzialam komu ta korona ma sluzyc.
-Musze sie spieszyc – rzucila Consuela – na jutro obie maja byc gotowe.
Okazalo sie, ze Consuela jest jedna z kilku artesanias, ktore robia szamanskie pioropusze. Tak zreszta jak jej mama i mama jej mamy. W swym zyciu zrobila ich juz wiele – na powazne zamowienie powazanych w tutejszym swiecie Taitas, a takze na przebierana zabawe dla swoich dzieci. Dziwnym trafem wszystkie przebrane byly za Indian. Ciekawe dlaczego:)
Pioropusz byl z pewnoscia piekny. Przez moment mialam jakas glupia, naiwna wiare w sobie, ze te wszystkie piora pozbierano w lesie. Nie, nie, nic z tego. Na dawcow piorek po prostu sie polowalo, obskubywalo z opakowania, a zawartosc po prostu porzucalo. Na podlodze w swietlicy walalo sie mnostwo reklamowek, a w kazdej z nich byly piora innego koloru i rozmiaru – w jednej zielone, dwukolorowe i duze, w innej zielone i male, w kolejnej duze, niebieskoczerwone, a w jeszcze innej zolte i puchate. Reklamowek bylo spokojnie z pietnascie. Przegladalam je z ciekawoscia i smutkiem, myslac o dziesiatkach obskubanych ptakow. No bo przeciez dlugie, kolorowe i smukle piora sa tylko na skrzydlach i ogonie, a i tam nie ma ich za wiele..
-Ciezko je zdobyc? – zapytalam Consuele.
Pokrecila przeczaco glowa. W ustach miala akurat zatyczke do kleju.
-Kupuje sie je od ludzi – dodala, spluwajac obficie na podloge
-A drogie sa?
Consuela znow pokrecila glowa. Odpowiedziec nie mogla, bo znow silowala sie z kolejna buteleczka kleju, usilujac odhaczyc zebami zaschnieta zakretke.
Bylo to zupelnie niepotrzebne, bo Viktor i tak ujmowal wszystkich taktem, spokojem i entuzjastycznym podejsciem do swojej pracy. A owa wymagala poswiecen.
Zrywal sie wiec chlop codziennie przed switem i lazl w dzungle obserwowac ptaki. Prowadzil starannie ich katalog, zapisujac gatunki i rodzaje, czynil foty bardzo profesjonalna kamera i rownie profesjonalnym sprzetem nagrywal ich dzwieki. Wracal okolo poludnia, jadl, rzucal sie spac na moment i znow pedzil w dal zakladac sieci na ptaki, lub z tych sieci ptaki wybierac. A po zapadnieciu zmierzchu ruszal szukac nocnych stworow – czasem z towarzystwem:)))
Piekna w Viktorze byla jego bezposredniosc, zapal i pasja. O ptakach mogl rozmawac dniami i nocami z kazdym, bez wzgledu na jego wiek. A ze czynil to ciekawie i w dodatku siegal chetnie po kolorowe albumy – dzieciaki wrecz uwielbialy jego towarzystwo. I wzajemnie.
I od tego wlasnie czasu maly Gaj na widok ptaka krzyczy:
-Patrz mama! Patrz! Pajaro! Ave! – a ptak wtedy odlatuje machajac dostojnie skrzydlami w miejsce, gdzie glos zachwyconego krzykacza juz nie dochodzi..
Musze przyznac, ze Viktor robil swietna robote. W zakresie jego badan, ale takze w obszarze uwrazliwiania nas na otoczenie i zarazania pasja. Dwunastolatek Diego wrecz stal sie jego cieniem. Szedl z nim w dzungle i obserwowal, i pytal, i uczyl sie, wiedzac i widzac coraz wiecej. A jak nie mogl isc, to siadal przed pokojem nauczycielskim i ogladal Viktora albumy..
A Viktor znosil ptaki i ptaszki, ku ogolnej radosci naszej gromadki – duze i male, kolorowe i szarobure, a wszystkie je starannie mierzyl, wazyl i katalogowal. I pieknym bylo takze to, ze te najprostsze czynnosci zlecal wlasnie Diego, ktory z blyszczacymi oczami sprawdzal dlugosc dzioba, rozstaw oczu i Bog jeden wie co jeszcze, a Viktor ze skupieniem wypelnial miliony rubryczek, potrzebnych do zamkniecia jego badan.
Zwazone, zmierzone i ogladniete z kazdej strony ptaki byly pozniej radosnie wypuszczane przez najmlodszych czlonkow naszej spolecznoci, niektore wyzwalaly sie same, zanim ilosc lotek trafila do Viktorowej tabelki, a niektore niestety zostawaly w parcianych torbach zawieszanych na slawnym, po-wezowym statywie Te ostanie Viktor planowal przeznaczyc do muzeum. W charakterze obiektow oczywiscie, by nie rzec – w charakterze martwej natury. Nie moglam sie z tym pogodzic i nawet snulam plany wyswobodzenia ich z niewoli u Viktora, ale ostatecznie przyznam ze wstydem, ze braklo mi na to odwagi..
Nasze zycie bieglo sobie spokojnie, wyznaczane przez dzien, noc i warkot pradnicy. W nocy chowalismy sie pod moskitiera przed okolicznymi krwiopijcami, w dzien natomiast – o ile deszcz nie walil z nieba, eksplorowalysmy okolice.
W ogladaniu tutejszego swiata wybitnie pomagal nam tata dziewczynek. Bral swoja dwojke wraz z nami, wsadzal nas na swoje czolno, po czym plynelismy sobie w rozne miejsca – to nalowic ryb na obiad, to je po prostu kupic, to zobaczyc co slychac na sasiednim jeziorze, to po prostu do szwagra na kawe zagladnac.
Mile to bylo bardzo i frajde niezwykla wszystkim sprawialo. Maluch moczyl lapke, lub dwie w otaczajacej nas wodzie, przy okazji moczac wydatnie siebie, ale to absolutnie nie mialo znaczenia.
I tego zdania trzymam sie do dzisiaj.
Nasze wyrko z lawek szkolnych i porozbiorkowych desek okazalo sie byc calkiem wygodnym, a ja zauwazylam, ze bardzo szybko oswajam przestrzen. Juz na drugi dzien w naszym kaciku czulam sie jak w domu i nasze nietypowe loze wydawalo mi sie najbardziej naturalnym pod sloncem.
I gdy ktoregos dnia przyszlo mi je rozbierac – robilysmy to z Gajka z wielkim smutkiem. I smutno bylo wyjezdzac z Lagartococha. Jedyna pociecha bylo to, ze przygoda z selva jeszcze sie nie konczy, a wraz z nami do Puerto Leguizamo poplynie cala rodzina. No bo trzeba zakupy zrobic na kolejny czekajacy ich tydzien – tym razem juz bez dwoch wloczykijek z Polski..
❤