– Wiesz Gaja – mówiłam siedząc z moją kruszyną na skałach na przeciwko luangprabangckiej starówki – wiesz Gaja, czuję się jak turystka, jak wczasowicz. Strasznie brakuje mi normalnego życia, kontaktu ze zwykłymi ludzimi, takiej laotańskiej codzienności. Przecież jesteśmy tu, a na prawdę to nic o tym Laosie nie wiemy. Mieszkamy w hostelach, chodzimy po atrakcjach turystycznych, a to nic z prawdziwym Laosem nie ma wspólnego. A ja chciałabym do ludzi.. – zadumałam sie patrząc przed siebie – Patrz, tu za wszystko musimy płacić. Nawet żeby wejść na te skały, musiałybyśmy zapłacic.
– Naprawdę? – zainteresowało się moje dziecko – ale przecież nic nie płaciliśmy..
– Nic, bo już jest noc! – roześmiałam się – nikogo tu nie ma. Turyści siedzą teraz w barach.
– A my?..
– A my siedzimy na skałach i patrzymy na Mekong, i na miasto, i na tą rzekę, która płynie na dole, i na most bambusowy. Wiesz, bałam się iść po tym moście, tak się trząsł, jakby chciał się rozsypać.
– A ja się nie bałam! – oświadcza głośno Gajonek – No może troszeczkę się bałam, tak ciut-ciut, ale nie wiecej..
***
Kilka dni później, po 6 godzinach jazdy rozklekotanym busikiem przez niezwykłe, zielone góry północnego Laosu docieramy do niedłużej wioski. Ot, parę domków, parę straganików, wszystko drewniane i bardzo ubogie. Wioska zalana jest słonecznym światłem.
Kierowca macha na nas ręką, po czym wspina sie na dach busika. Nasze plecaki lądują poboczu, a kierowca uśmiechając się szeroko rusza z kopyta dalej.
Gaja, dopiero co obudzona, siedzi z kwaśną miną. Przezabawnie wygląda ta moja córa, pogniecone kucyki wiszą smętnie, nietrzymane spinkami włosy sterczą na wszystkie strony.
– Gajka, ściągnij kurtkę!
– NIE! – naburmusza się jeszcze bardziej Gaj – nie mam ochoty ściągać tej kurtki!
– Ok – mówię – tu jest bardzo ciepło. Jak zrobi Ci się gorąco, to się po prostu rozbierz – po czym sama ściągam przyrośnięte od kilku tygodni do mnie warstwy – najpierw kurtkę, potem puchową kamizelke, polar i na końcu koszule. Przeciągam sie i staje w słońcu. Chłonę ciepło całą sobą – nareszcie, po tylu tygodniach zimna, deszczu i wiatru – gorące, tropikalne, mocne słońce!
Patrze, Gaja w międzyczasie też jest już w podkoszulku.
Upycham więc ciepłe rzeczy w plecaku i siadam na poboczu. Na straganie kusząco wiszą banany.
– Po ile? – pytam
– 10 tysięcy. (ok. 4 PLN)
No nie, znowu cena dla białego. Na wschodzie Laosu, w okolicy Phonsavan, jeżdżąc motorem po wioskach płaciłyśmy maks 5 tysiący (2 PLN), co jak na moje oko jest normalną ceną za coś, co rośnie w ogródku. A tu bach – 10 tysięcy – taka sama cena jak na deptaku w Luang Prabang. Drogi ten Laos jak cholera.
Kupujemy z Gają kiść. Jeść coś trzeba, a banany są genialne. Prawdziwa bomba witaminowo-energetyczna, składnica potasu i innych rarytasów potrzebnych ciału. Wtrążalamy całość od razu, po czym nagle słyszymy głośny warkot i jeszcze głośniejsze:
– HOOOOLAAAAAAAA AMIGAAAAAAAAAS!!! Por fin llegaron!!! (WITAJCIE KOCHANE! Wreszcie jesteście!) – wielki, siwy, zarośnięty facet zeskakuje z motoru i z wielkim uśmiechem bierze nas w ramiona! – Las amigas polaccas! Soy Alejandro! De Uruguay! (Koleżanki z Polski! Jestem Alejandro! Z Urugwaju!)
O tak, o Alejandro z Urugwaju słyszałam sporo. Przede wszystkim od Honki Te i od Marty i Mateusza, którzy do Alejandro trafili trochę przypadkiem, szukając hosta w Vang Vieng. Alejandro jest jednym z bardziej aktywnych couchsurferów w regionie, ale mało kto doczytuje, że nie mieszka w głównej imprezowni czyli w samym VV, ale 50 km za miastem, w malusieńkiej wioseczce Ban Phokham nad brzegiem rzeki. A że, wraz z laotańską rodziną współprowadzi Nola Guesthouse, przybywają do niego wszelkiego rodzaju podróżnicy – od tych z booking.com, przez couchsurferów, do workawayowców, którzy pomagają w obejściu i przy budowie szkoły podstawowej dla tutejszych dzieciaków.
– La Polacca!..(Polka!) – Nie może się nadziwić Alejandro, gdy podskakujemy wszyscy na wyboistej szutrowej drodze – Como es possible q hablo espanol con al Polacca en la mitad de Laos?.. (Jak to jest możliwe, że rozmawiam po hiszpańsku z Polką w środku Laosu?..)
– E, to się zdarza – śmieję się – Ale jak to się stało, że zostałeś tutaj? – moja ciekawość Alejandra jest ogromna.
– Amooor!!! (Miłość!!!) – wyśpiewuje głośno Alejandro – Toooodoooo por aaaamooooor!.. (Wszystkoooo dla miłoooooooości!) Hahahaha!
Pokochałam Alejandra od pierwszego wejrzenia. Jego poczucie humoru, dystans i ogromna, latynoska spontaniczność, nie przytłumiona latami mieszkania w Azji sprawiły, że od razu nasze osobowości kliknęły.
– Wiesz, Alejandro – mówiłam potem przy ognisku – nie wierzę w reinkarnację, ale zakładając, że ona istnieje, jestem pewna, że kiedyś byłam Latino. To nie do uwierzenia, jak dobrze się czuję w Ameryce Łacińskiej, w tym chaosie, bałaganie, wśród tamtych reguł, spontaniczności, zapachów i kolorów. Tak jakbym była u siebie w domu, wiesz? Z Azją nie mam tej więzi, nie czuję jej, jest taka inna..
Ale to było później, póki co dostałyśmy swój domeczek malusienki, zbudowany z kilku kawałków bambusa, z trzcinowym dachem. Na podłodze leżał prosty materac i dwie poduszki, pod niskim sufitem podwieszona była mosquitiera. Gdy włożyłam nasze dwa plecaki, w zasadzie nie było juz w środku miejsca. Położyłam się na materacu i znów, po raz milionowy pierwszy przyszło mi do głowy, jak mało potrzeba do szczęśliwego życia. By być zdrowym, by mieć przyjaznych ludzi wokoło. A rzeczy materialne? Wiadomo, że w Polsce nie da się życ w bambusowej chacie, ale czy faktycznie potrzebny jest najnowszy model mercedesa, willa i prywatny basen? Pięć par kozaków i szesnaście torebek?
Uczymy się z Gają prostego życia. Ciągle i nieustannie. To co mamy ze sobą, to parę rzeczy zamkniętych przestrzenią plecaka. To cały nasz dobytek, szafa, półka z zabawkami. Budujemy więc nasze domy w każdym z miejsc, w którym przystajemy. Rozgaszczamy się w przestrzeni, która jest nam przeznaczona. Zagniazdowujemy czasem pokój, a czasem tylko przestrzeń łóżka, ograniczaną przez moskitierę. Gaja rozkłada tam swoje dzieciaki, ja śpiwory czy materiał kolorowy, pod którym śpimy w gorące noce. Do tego dokładamy komórkę z gajkową książką do poczytania i z nastawionym na świt budzikiem. W każdym miejscu budujemy naszą przestrzeń, w której najważniejszymi elementami jesteśmy my same. Bo to my jesteśmy domem, a nie przestrzeń, która nas otacza..
[…] Nola Guesthouse – laotański raj […]
[…] Nola Guesthouse – laotański raj […]
Podróże z dzieckiem – to coś niesamowitego. Można spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy 🙂
Życzę Wam wielu takich wspaniałych rozmów o życiu i podróży, które będą Was uczyć jak żyć jeszcze piękniej!
Wow podziwiam, taka.wyprawa z.dzieckiem. to musi być niesamowita przygoda. Wspomnienia na pewno pozostaną na długo
[…] Nola Guesthouse – laotański raj […]