Zobaczyć wesele w Indonezji? Och, tak! Dlatego też w piątkową noc pędziłyśmy z szalonym kierowcą miejscowego busika (klik) do Pintu Langit Jae, niewielkiej wioseczki w sumaryjskich górach, zamieszkanych przez muzułmańskich Bataków, jednej z wielu grup etnicznych żyjących na wyspie.
– E!.. Bule!.. (Biała!..) E!.. – wybudził mnie kierowca z płytkiego snu. – Mana anda pergi? (Gdzie jedziesz?)
– English?..
– No English! Mana anda pergi? – powtórzył zdesperowany kierowca rozkładając ręce. Popatrzyłam nieprzytomna i wzruszyłam ramionami. Nie miałam pojęcia, gdzie mieli mnie zawieść. Z głębin kieszeni wygrzebałam karteczkę napisaną przez Mr Muchsina. Kierowca przeczytał głośno, ale najwyraźniej ani jemu, ani nikomu z pasażerów nic ta wiadomość nie mówiła. Widziałam jak w oczach kierowcy desperacja wolno przechodzi w rozpacz. No bo co zrobić z tą pasażerką? Zostawić ją tak na środku drogi?
-Asia! ASIA! – rozległ sie nagle głos – Are you ok?..
Wszyscy odetchnęli z ulgą. Przede mną stała dziewczyna w czerwonej piżamie i hidżabie.
– Chodź, musisz być bardzo zmęczona! Łóżko już na Ciebie czeka!
– MEGA! – nie wierzyłam, że wszystko samo rozwiązało się tak pięknie – How good to see you! (Jak dobrze Cię widzieć!)
Tak, to była Mega – siostrzenica Mr Muchsina, nasza obecna hostka.
5 minut później już stawiałam moskitierę w malutkim pokoiczku na tyłach domu, a po kolejnych 5 minutach już leżałyśmy pod nią, z rozkoszą rozciągając wymęczone siedzącą pozycją członki.
Niecałe 3 godziny snu dzieliły nas od wesela.
Gdy zadzwonił budzik, wydawało mi się, że w ogóle nie spałam. Przez cały czas zapierałam się nogami w podłogę, kurcząc się obronnie na widok pędzących samochodów. Wszystkie jechały wprost na nas, w ostatniej chwili wracając na swój pas. Bolały mnie mięśnie, oczy piekły od niewyspania, ciało wcale nie chciało wstawać. Ale jak tu spać, jak dziś wesele?
Zwlekłam się wiec z łóżka i wyszłam do wspólnej sali. Przy stole siedziała tylko Mega.
– Salamat pagi! (Dzień dobry!)– przywitałam się z nią – Zaraz będę gotowa!
– Idź, śpij. Teraz jeszcze jest ceremonia w domu, tam nie możemy iść. Wychodzimy za godzine.
Tym razem spałam jak zabita. Dopiero kolejny dzwonek budzika wwiercił mi się w mózg na tyle skutecznie, że otworzyłam oczy.
Nie było czasu do stracenia. Obudziłam Gajkę, ubrałam nas najbardziej po muzułmańsku jak to było możliwe i wraz z Mega ruszyłyśmy w dół drogi.
Z daleka widać było, gdzie jest wesele. Co prawda tu nie było tak wystawnego namiotu, jakie widziałam w Kambodży, ale mnóstwo kłębiących się, strojnie ubranych ludzi plus widoczna z daleka scena z niosącą się muzyką od razu zwracały uwagę. Gdy podeszliśmy bliżej, otoczył nas tłum.
– Skąd jesteście?
– Jak masz na imię?
– To Twoja córka?
– Ile ma lat?
Raptem parę osób mówiło podstawowym angielskim, ale widziałam przyjemność i dumę z tego, że mogą błysnąć, mogą się porozumieć, zdobyć informację wcześniej, niż resza ludzi. Widziałam też, że nie wstydzili się używać języka, co jest w komunikacji niezywkle ważną sprawą. Nie raz przecież nie odzywamy się ze wstydu, że nasze umiejętności są takie marny. Lata temu i ja tego doświadczałam. Mój poziom angielskiego, skądinąd przyzwoity, wciąż mnie krępował, więc często zostawałam na pozycji słuchacza, wstydząc się mówić.
Dopiero moj anglojęzyczny szef któregoś dnia nakładł mi do głowy:
– Czym Ty się przejmujesz? Ja mówię tylko po angielsku – a Ty po polsku i po angielsku. I tak jesteś do przodu ode mnie. Dumna powinnaś być z tego!
Dumna może od razu się nie poczułam, ale był to moment zwrotny w moim podejściu do jezyka. Przestałam myśleć o perfekcji, najważniejsza stała się komunikacja. I to potem przełożyło się na spontaniczny rozwój hiszpańskiego, kiedy już bez skrępowania używałam zasłyszanych słów, zupełnie tak jak Gajka. To też przełożyło sie na naukę kolejnych języków do komunikacji z ludźmi po drodze. A tutejsi Batakowie (ludy zamieszkujące północno-zachodnią część Sumatry) najwyraźniej mieli ten etap za sobą, śmiało zadając mi pytania i oczekując odpowiedzi.
W końcu przyszeł czas przywitać się z Państwem Młodych. Kuzynka Mega wyglądała przepięknie. Zgodnie z przekazem ludu Batak ubrana była w czerwonozłotą, koronkową tunikę z długim rękawem, pod spodem mając ciemnobordowozłotą suknię. Na głowie przybranej czerwonym hidżabem pysznił się bulang, czyli tradycyjna, złota koronę w kształcie drzewa z wiszącej na niej dzwoneczkami. Do bulang należał także okazały, złoty naszyjnik oraz przybranie głowy pana młodego, które kwalifikowało sie do tych bardzo nietypowych. Był to czarnozłoty kapelusz, który zamiast ronda miał.. zawiązaną w węzeł rurę! Oczywiście nie była to rura, ale wykończenie miało tak fikuśny charakter, że nie mogłam się oprzec skojarzeniu. Poza tym Pan Młody wyglądał zwyczajnie – miał na sobie zachodniego typu garnitur i bordową koszulę, w przeciwieństwie do Panny Młodej, która przez niecodzienny dla mnie ubiór oraz bardzo mocny makijaż przypominała trochę nierealną, woskową figurę.
– Mama! Mama! – zakrzyknęła nagle Gaja – Ja też chcę!..
No tak. Na rękach i stopach Panny Młodej pyszniły się piękny, misterne narysowane czerwoną henną, tradycyjny wzór. Przyglądałam się zafascynowana. Pan Młody też miał ręce ozdobione henną, ale chowały sie one przy pięknie dłoni i stóp Panny Młodej. Końcówki palców obydwoje mieli w kolorze czerwonym. Nie czułam zdziwienia, że Gajka zapałała pożądaniem, sama chętnie bym sobie sprawiła taki rysunek.
Weszliśmy do jednej z chat. Całe wnętrze przyozdobione było pokrywającymi ściany tkaninami. Soczyste zielenie, żółcie i czerwienie w połączeniu z kolorowymi ubraniami gości sprawiały, że czułam się jak w bajce z tysiąca i jednej nocy. Pod strojnym baldachimem siedzieli już Państwo Młodzi. Zaczeła się kolejna ceremonia. Po kolei do nich zbliżali się ludzie z koszami pełnymi różnych darów, najpierw przemawiając, a potem – wręczając.
Obserwowałam sytuację z zaciekawieniem, sama będąc obserwowaną kątem oka przez większość zgromadzonych w sali osób. Najpiękniejsze w tym wszystkim były dzieci, które wcale nie kryły swojej ciekawości, otaczając Gajkę zwartą grupą.
– Asia, pewnie jesteście głodne. – stwierdziła Mega, która wyrosła koło mnie jak duch – Chodźcie do drugiej chaty. Zaraz będzie obiad.
I tak znalazłam się nieoczekiwanie w zupełnie innym, choć wciąż weselnym klimacie. Chata była prościutka – jak wszystkie domki tutaj – drewniana, z paroma sprzętami i wiszącymi na ścianach zdjęciami. Tyle, że w kręgu na podłodze siedzieli sami młodzi mężczyźni. Popatrzyłam niepewnie na Mega.
– To jest ok? – zapytałam, kiwając głową w ich kierunku. W końcu byłam w muzułmańskiej wiosce.
– Tak, tak, ok. Usiądź gdzie chcesz, zaraz podadzą obiad.
No i faktycznie. Nie minęła chwila, gdy pojawili się Nowożeńcy. Usiedli w kręgu, na przygotowanym dla nich miejscu. Pojawił się też młody chłopak, który wniósł stos talerzy. Przed każdym z nas stanął więc jeden talerz oraz miseczka z wodą. Sztućców nie było, bo w tradycji Batak je się rękami. Chwilę potem, na środku pokoju pojawiły się olbrzymie misy z ryżem, smażonym mięsem oraz innymi zwykłymi tutaj, a dla nas zupełnie egzotycznymi potrawami. Przeczuwając, że wszystko będzie miało smak ognia, łamanym indonezyjskim asekuracyjnie zapytałam:
– Tidak chili? (Nie chili?)– wskazując na potrawy.
Sąsiad wybuchnął śmiechem.
– No tak – pomyśłam, obserwując jego reakcję – pewnie tylko ryż jest bez chili.
Na szczęście okazało się, że jedna potrawa była bez palącego smaku ognia. Obie z Gają więc nałożyłyśmy sobie na talerze ryż i to coś, co się okazało potem gotowanym chlebowcem. Przyznaję, że smak był całkiem interesujący.
– Karaoke! Sing now! – zaczeli domagać się goście.
No tak, jak brzuchy pełne, teraz można się bawić. Gaja już brykała z dzieciakami, na placu boju zostałam więc sama.
– Singing no! – zaprostestowałam, znając swoje możliwości wokalne – but dancing, yes! (Śpiewać nie, ale tańczyć tak!)
Muzułmanie normalnie nie tańczą na weselach, ale tu zostałam zaskoczona. Parę przebojowych kobietek złapało mnie pod ręce i wciągnęło na sceną.
– Dance! Dance with us! (Tańcz! Tańcz z nami!) – przekrzykiwały muzykę, pląsając. Nie zastanowiając się wiele, zaczęłam pląsać wraz z nimi, a potem – zupełnie nie wiem jak – w mojej ręce znalazł się mikrofon. Nie było wyjścia – zaczełam więc śpiewać kozim głosem:
„I cannot sing
I cannot sing
So I better won’t..
Better listen to the birds,
better listen to the wind
than to my song..”
(” Nie umiem śpiewać
Nie umiem śpiewać
Więc lepiej nie będę
Lepiej słuchać ptaków
Lepiej słuchać wiatru
Niż mej piosenki.. „)
Sposób zadziałał. Mikrofon w sposób magiczny zniknał.
– A może znasz coś Winey Huston? Albo Mikela Jacksona? – dopytywała się wokalistka prowadząca karaoke.
– Nie, nic nie znam
– A może CC Catch?
– I’m sorry, ale nie znam! Naprawdę nie znam! – przekonywałam, widząc niedowierzanie w ich oczach. Bo i naprawdę nie znałam. Kilka piosenek dzieciecych, szanty, poezja śpiewana i trochę Kaczmarskiego to nie był zestaw na weselne popołudnie. No więc mikrofon przejęły bardziej utalentowane wokalistki, a ja mogłam wrócić do moich ulubionych zajęć – tańca i obserwowania ludzi, a gdy już miałam dość – po tysięcznym wspólnym selfi – schroniłam sie w kolorowej izbie, gdzie trwała kolejna część ceremonii.
W sali było bardzo poważnie. Panna Młoda płakała, Pan Młody siedział ze spuszczoną głową. Mikrofon w ręce dzierżyła stara kobieta, która prawiła coś wzruszonym głosem. Starając sie nie zwracać niczyjej uwagi, przycupnełam w kącie. Przemawiająca staruszka miała wiele lat życia za sobą. O czym mówiła, mogłam sobie tylko wyobrazić. Być może o tym, jak trudno bywa w małżeństwie. Być może wspominała przodków. Być może mówiła o miłości, oddaniu i obowiązkach. A może o kruchości tego życia i o pamiętaniu o tym lepszym, który na nas czeka w zaświatach. Nie mam pojęcia, jaki przekaz niosły jej słowa, ale co rusz inna kobieta podnosiła rąbek hijabu, wycierając sobie oczy. A potem mikrofon wzięła druga i trzecia, i czwarta.. Wszyscy na sali chlipali i dopiero podanie słodkiej herbaty zatamowało trochę strumień wzruszeń.
Patrzyłam na te kobiety, na ich poorane życiem, ciemne twarze, mysląć o ich doświadczeniu, wypłakanych na osobności łzach, ciężkiej codziennej harówie oraz o frustracjach i bólu, które pomieściły w sobie. O ileż łatwiej by nam się żyło, gdybyśmy rodzili sie z ich doświadczeniem, z taką mądrością, którą nabywamy boleśnie, gdybyśmy nie musieli popełniać tylu błędów, gdybyśmy znały odpowiedzi i wiedziały, która z dróg jest słuszna. A tu musimy przejść swoją własną, ciernistą ścieżkę, wiele razy się oparzyć, potknąć, potłuc, musimy tyle razy zawrócić ze szlaku, by wreszcie nauczyć sie rozpoznawać to co właściwe, co dobre dla nas, prowadzące do siebie, do ludzi, do domu. Nie ma w tym nic dziwnego, że ci doświadczeni chcą nam oszczędzić upadków, w rady ubierając swoje przeżycia i wnoski. Słuchamy ich często uważnie, ale bywa, że ich słowa daremne są, bo to my musimy się pokłóć, rozbić, przewrócić, by w pełni zrozumieć ich przekaz.
Nagle urwał mi się film. W sali panował przemiły półmrok i chłód, a ze mnie pomału opadały nocno-weselne emocje. Na szczęście odruch bezwarunkowy szarpnął moim ciałem, chroniąc mnie od kompromitującego osunięcia się na posadzkę.
Zamrugałam oczami, rozglądając się wokół.
Nie tylko ja zaczęłam zasypiać. Na przeciwko mnie drzemała babcia Panny Młodej, tuż obok mnie w najlepsze cięła komara inna z kobiet. Jeszcze inna w zamyśleniu karmiła dziecko.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Tak, to był już dobry moment, by udać się do domu. Rozglądnęłam się wokół. Gości też jakby było już mniej, nadeszły chmury, zrobiło się ciemno. Padał drobny deszcz. Odnalazłam więc Gaję i wraz z Juni, bratową Mega, poszłyśmy w górę wioski. Wlazłam pod moskitierę i po chwili spałyśmy z Gają mocnym, krzepiącym snem, a sfrustrowane komary brzęczały nam nad głową, bezskutecznie próbując znaleść przejście w chroniącej nas pajęczynie nitek.
Post scriptum
Kiedy leżałam już w łóżku, pobiegłam myślami do Malezji, do naszej hostki Ainu i do muzułmańskiego wesela, które było tak inne od batackiego. Jeśli macie ochotę powspominać ze mną, kliknijcie w muzułmańskie weselicho.
Super 🙂
Mimo, że ich kultura nie jest idealna, to serdeczności moglibyśmy się od nich nauczyć.
Wspaniale! Cudownie móc podejrzeć inny świat! Dzięki, Asiu!
To ja dziękuje, że znalazłaś czas w słoneczny, lipcowy dzień. Coś długi ten wpis mi wyszedł 😉
Akurat w Reykjaviku mamy deszczowy dzień, także sprzyja lekturze 😉 ogólnie idziemy na rekord tego stulecia, w ciągu ostatnich 65 dni było tylko 5 bez deszczu 😉 Chętnie poczytam więcej Waszych kolorowych przygód! <3
Magdalena Mokrzan O matko z córką!.. A letnie temperatury?..
Niższe niż zazwyczaj o tej porze, w Reykjaviku caly czas ok 7-10 st. A czerwiec okazał się najciemniejszy od stu lat – tylko 71 godzin słonecznych w ciągu miesiąca Ale to nie jest normalne nawet dla Islandii. Normalnie jest bardziej słonecznie i cieplej!
Magdalena Mokrzan Kochana.. A Ty długo tam już jesteś?..
Ci kraj to obyczaj , dzięki , że nas na chwilkę przeniosłaś do innego świata 🙂
Piękny to świat, Karolina, choć życie tutaj jest cholernie ciężkie.. Jak widzę jaka ilość pracy biorą na siebie kobiety, jaką ona ciężka, niewdzieczna i w prymitywnych warunkach w prymitywny sposób – bo tylko tak się tu da – jest wykonywana, to bogom dziękuję, że urodziłam się w Polsce..
Dokładnie , ja czasami mam takie myśli , że cieszę że urodziłam się w takich czasach, porównując to jak bardzo musiały ciężko pracować nasze babcie , a tam czas stanął w miejscu , bądź z tego miejsca nie ruszył
Karolina Hebda Stanał w miejscu.. Mr Muchsin z Dumai, ten od wolontariatu, urodził się właśnie tam. Mówi, że jak jedzie odwiedzic rodzinę, to czuje sie, jakby wsiadal w kapsule podrozujaca w czasie. Wstecz, ma sie rozumiec. Od dziecinstwa nic sie nie zmienilo, nawet wody nie ma wciaz w domu..
Wesele jak życie, trochę słońca, trochę deszczu, trochę śmiechu, trochę łez 🙂
Pięknie powiedziane! ❤️❤️❤️
Ciekawe jak Gaja znajdzie się po powrocie do PL?
Tak jak znajduje się w każdym innym miejscu..
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej
ej, to wróćcie już, filmy z powrotu będą mega ciekawe. Już trochę najedliśmy się Waszą podróżą , fajnie byłoby zobaczyć Gaję w szkole. a Somos dos w pracy 😉
Odpwoie
Odpowiedz w punkt ;):)
uwielbiam tego bloga!!!
Dziękujemy, klaniajac się nisko..
Pięknie opisane! Pozdrawiam
Pani Teresa, ściągnełam myslami. Dziś Gaja ogladala sukieneczki i przy takiej maciupenkiej mowi – a ta w sam raz dla Nel by byla.. No chyba juz nie, bo dzieci rosną, prawda Dominik i Katarzyna ? 😀 <3
Sukienka musi być już większa, i koniecznie taka, jakie noszą księżniczki. Koronę już ma :),
Teresa Szmajda Oj, znam ten etap.. 😉
Dziekuje za bardzo interesujacy wpis. Swietnie sie czytalo, dziekuje 🙂
P.S. Bardzo bym chciala aby ukazala sie Twoja ksiazka z opisami Waszych podrozy:) serdecznosci wszelakich moc ♡
Haniu – dziękujemy! Co do książki – sama bym sobie życzyła, ale jak przyglądam się ogromowi pracy jaki stoi przed autorem, skóra mi cierpnie na plecach.. Bo to nie to samo, co krótka migawka z podróży..