Jeszcze nie zdążyliśmy wyjść z terminalu promowego w Dumai, gdy zaczepił nas pewien chudy człowieczek.
– Salam alejkum!
– Alejkum salam! – odpowiedziałam uprzejmie, odwracając się do gościa plecami. Nie miałam ochoty na konwersację w porcie. Tu zawsze kręcą się naganiacze i naciągacze, patrzący tylko, jak turystów oskubać z pieniędzy.
– Gdzie Pani jedzie? – typek nie dawał za wygraną, zagadując mnie swym łamanym angielskim
– Do koleżanki.
– A gdzie mieszka koleżanka?
– Tu, w Dumai. Właśnie czekam na nią. – odpowiedziałam, znów odwracając się plecami. Typek jednak nie dał się zbyć tak łatwo. Zrobił kilka drobnych kroczków i znów stał przede mną.
– A może to córka Pana Muschina?.. – zagadał, uśmiechając się przebiegle.
Tym razem ja zdębiałam. Faktycznie, to nazwisko otwierało we mnie właściwą klapkę. Mr Muschin prowadził w Dumai szkołę jezyka angielskiego. Sam chętnie gościł cudzoziemców w zamian za pomoc w zajęciach. Jego nazwisko przewinęło mi się w kilku anglojezycznych blogach, sama do niego napisałam, deklarując chęc pomocy. Podobnie napisałam do jego córki, która miała konto na Couchsurfingu. Tyle, że on mi nigdy nie odpowiedział. Odpowiedziała mi za to dziewczyna, która była nauczycielką angielskiego. Z opisu i mej dedukcji wynikało, że to mogła być druga córka Mr Muschina.
– No, bo ja jestem jego bratem – oznajmił radośnie koleś, widzac moją niepewność – Mieszkam w domu obok!
Wyciągnęłam zapisane na zmiętoszonej kartce imię i nazwisko mojej hostki.
– Tak – cieszył się typek – To jego uczennica, teraz ma szkołę jezykową. Zabieram Was do Mr. Muschina! Ale się ucieszy!
Miałam głupią zapewne minę, ale gość brzmiał przekonująco. Podobnie inni zebrani wokół nas ludzie kiwali głowami i przyklaskiwali – tak, tak, Mr Muschin, jego szkoła jest sławna..
Jechać – nie jechać.
Jechać – nie jechać.
Jechać – nie jechać.
A jak to jakiś podejrzany koleś, który chce nas obrabować?
Mijała godzina, hostki nie było. Wraz z chudym typkiem i sympatycznymi celnikami gwarzyliśmy sobie miło w niewysublimowanym angielskim. W końcu podjełam decyzję. Jedziemy.
– To ja skoczę po tuktuka! – gość był autentycznie ucieszony. – Czekajcie tu.
Nie minęło 10 minut, jak nasz nowy przyjaciel stawił się z pojazdem. Nie minąło pół godziny, jak staliśmy przed domem Mr. Muschina.
Puk – puk – zapukał nasz przewodnik do drzwi.
Nic. Cisza.
Bang – bang – tym razem użył pięści, drąc się po indonezyjsku.
Drzwi skrzypnęły, a za nimi stanął okrągły, wymięty snem mężczyzna.
– To mój brat! – oznajmił nam radośnie nasz przewodnik – Przywiozłem Ci turystów – rzekł, zwracając się do brata.
Brat mrugał oczami i drapał się po głowie.
Poczułam się nieco niezręcznie. Najwyraźniej gdzieś jednak zaszło nieporozumienie. Trzeba było to wszystko jakoś wyjaśnić.
– Dzień dobry. Kontaktowałam się z Pana córką przez couchsurfing. Ma na imię Fanie.
– Fanie to nie moja córka, tylko była uczennica. Pracuje dla konkurencji – szorstko odpowiedział Mr Muchsin – Ale to nieważne! – nagle się rozpromienił – Witajcie u mnie w domu! Ja jestem szczęśliwy, jak przyjeżdzają turyści, bo zawsze moi uczniowie mają okazję ćwiczyć angielski. Bo w angielskim najważniejsza jest komunikacja! Tylko, że teraz mamy wakacje.. – zesmutniał znowu – Ale to nic! Możecie u mnie zostać ile chcecie! – dodał w przypływie entuzjazmu – Ja też z radością potrenuję mój angielski!
Stałam jak słup soli, nic z tego nie rozumiejąc.
– Chodźcie, pokażę wam wasz pokój. Wykąpcie się, odpocznijcie. Możecie zostać u mnie ile chcecie! – powtarzał, bez wysiłku łapiąc mój całkiem ciężki przecież plecak. – Zaraz przyniosę Wam księgę gości. Bo ja prowadzę szkołę od wielu lat! I mnóstwo ludzi u mnie było!
Faktycznie. W pokoiku leżała nie jedna, ale cały stos ksiąg rejstracyjnych. Przeliczyłam szacunkowo wpisy, z rachunków wynikało mi, że Mr Muchsin gościł w swym domu ponad 160 turystów z różnych krajów. Przeglądałam wpisy w księdze rejstracyjnej, potem zabrałam się na księgę gości. Ze zdumieniem zauważyłam, że wiele osób trafiało tu tak jak ja – prosto z terminalu, zachęconych rozmową ze szczupłym nieznajomym. Trafiało, a potem zostawało – na dzień, dwa – czasem na długo dłużej, wżywając się w to miejsce – zwykłe i niezwykłe zarazem.

Wolontariat w Indonezji? Jeśli tak – to koniecznie w Szkole Językowej Mr Muschina w Dumai na Sumatrze! /Wolontariat w Indonezji/
My z Mr Muchsin i jego rodziną spędziliśmy dwa dni – i pewnie zostalibyśmy dłużej, gdyby nie jego rzucone niby od niechcenia zdania:
– A może chcielibyście zobaczyć, jak się mieszka na wsi?.. Moja siostra tam mieszka.. I moja rodzina.. Oni trochę mówią po agnielsku, ale bardzo mi zależy, by tam obcokrajowcy przyjeżdżali, by ludzie z wioski mogli ćwiczyć.. By widzieli, jak ważny jest angelski jako narzędzie komunikacji.. By im poszerzyć trochę horyzonty, bo na tej wiosce nic się nie zmienia od lat, wiesz?.. By dzieci rozumiały, że uczą się go po coś, będą mieć lepszą przyszłość wtedy.. A wiesz, że moja siostrzenica wychodzi za mąż w ten weekend? Właśnie tam, we wiosce?.. Może chciałabyś zobaczyć takie wesele?..
Mr Muchsin nie wiedział, że decyzję podjęłam już po jego pierwszym zdaniu. Wylądować we wiosce, z daleka od cywilizacji i turystycznych szlaków? Pożyć z miejscowymi? Zobaczyć jak mieszkają? Co gotują? O czym marzą? Jak wyglada ich życie?
W każdej chwili!
Nie minęła godzina i z Mr Muchsinem mknęliśmy jego skuterkiem na obrzeża Dumai, kupić bilet na busika. Miałam dwie godziny na spakowanie. Punktualnie o 17.30 busik podjechał pod dom, zabierając nas na spotkanie nowej przygody. Ale nim zaczęliśmy naszą 10 godzinną podróż w poprzek Sumatry, długo machałam malejącej sylwetce żony Mr Muchsin’a, której olbrzymie ciepło i wielka troska o nas – obcych jej przecież włóczęgów, podbiły nasze serca na zawsze. Obiecałam sobie w duchu, że jeśli tylko nas droga znów zawiedzie do Dumai, to z pewnością tam zaglądniemy i może tym razem trafimy na zajęcia i uda nam się troszkę w tej językowej szkole nieco uczniom pomóc.
Post scriptum
– Asia! – rzekł do mnie Mr Muchsin, przysiadając się do nas na progu. – Jak będziesz pisać o mojej szkole, napisz, że ja nie umiem internetu. Że ja starej daty jestem. Podaj mój email i couchsurfingowy profil mojej córki, ale napisz, że my rzadko odpowiadamy. I napisz koniecznie, by Twoi znajomi przyjeżdżali prosto do mnie. Niech biorą tuktuka z terminalu i niech pokażą kierowcy moje ID, wtedy bez problemu każdy tuktuk zawiezie ich prosto pod moje drzwi. (zapłaciłam 30 rupi za kurs)

Marzy Ci się wolontariat w Indonezji? Jedź prosto do Szkoły Językowej Mr Muchsin’a w Dumai na Sumatrze – znajdziesz tam rodzinną atmosferę i duuużo pomocy w poznawaniu lokalnego życia. Co w zamian? Udział w zajęciach, konwersacje z uczniami – w zasadzie czysta przyjemność. /Wolontariat w Indonezji/
W każdej chwili, bez zapowiedzi, są bardzo mile widziani. Mam specjalny pokój, przygotowany dla turystów. Zapraszam serdecznie na wolontariat do mnie – w zamian za mieszkanie i posiłki prosiłbym tylko o pomoc w zajęciach, o konwersacje, tak by moi studenci byli coraz bardziej pewni tego, że – pomimo niedoskonałego angielskiego – potrafią sie komunikować! Bo do tego przecież jezyk jest!
Tak więc jak obiecałam – piszę – jeśli macie ochotę na wolontariat w Indonezji przyjeżdżajcie do Mr Muschina nawet bez zapowiedzi. Możecie spróbować się z nim skontaktować przez:
– jego stronę (klik)
– email -> grandenglishcourse@gmail.com
– jego couchsufringowy profil (klik)
– jego workaway (klik)
Ale stawiam dolary przeciw orzechom, że i tak Wam nie odpowie. Więc najlepiej zadzwońcie do niego na jego indonezyjski numer +62 813 71275956 lub napiszcie do jego córki -> FB Dyach (klik) – albo couchsurfing Dyach (klik), albo po prostu, bez żadnych zapowiedzi – przyjedźcie. Zaręczam, że będziecie bardzo mile widzianymi gośćmi. A jak już przybędziecie – koniecznie pozdrówcie całą rodzinę od nas dwóch, bo tej otwartości i spontaniczności dla obcych jak by nie było ludzi nie zapomnimy nigdy.

Długo machałyśmy Remsinie, żonie Mr Muschina, pięknej, ciepłej osobie, matkującej całemu światu. /Wolontariat w Indonezji/
a mozna z dzieckiem, ktore tez mowi dobrze po angielsku 😉 ??
JASNE!!! Co za FANTASTYCZNY pomysl!!! <3 <3 <3
Przeca my z Gajką byłyśmy, a Gajce do dobrze po angielsku dużo jeszcze brakuje 😉
No to zapisuje namiary…kto wie, kto wie… zimy w Polsce długie…
Daga Rogers A tu bardzo ciepło.. I blisko Kuala Lumpur 🙂
Też o tym pomyślałam.. Asia myślisz że na 3 tygodnie to nie będzie za krótko..
Gdybym tylko mówiła po angielsku. Fajna przygoda na drugim końcu świata.
Pewnie mówisz w innych jezykach 😉 No ale faktycznie – tam angielski potrzebny.. <3
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej Mowie po niemiecku.
Katazryna Katazryna No własnie! <3 <3 <3
Marta Ziobro. Niby angielski, ale pewnie potańczyć też byś mogła:d
Cokolwiek to znaczy – zapraszam na wolontariat! 😀
Właśnie wróciłam z takiego wolontariatu, tylko nie w Indonezji. Żadnego biznesu, pomoc w nauce za wikt i opierunek, mieszkanie u miejscowej rodziny <3 fantastyczne doświadczenie, serdecznie polecam! <3
Hania.. A nie chciałabyś o tym może napisać?.. I opublikować u nas jako artykuł gościnny?..
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej z przyjemnością!
Cudowni ludzie jak Joanna – o czystych , szczerych sercach spotykają aniołów na swojej drodze życia …
No nie, Aga, dementuje – aniolem to ja zdecydowanie nie jestem.. 😉
Wspaniała historia! 🙂 A adres przemiłego Pana Muschina zapisuję, kto wie… Pozdrowienia dziewczyny! 🙂
Zapisuj, dziel, rozdawaj! Niech idzie w świat! <3
Piękna historia, taki wolontariat to prawdziwa przygoda!:)
Zgadzam się absolutnie! <3
Cudownych ludzi macie na swojej drodze pozdrawiamy ze Sri lanki
Ło matko – tak daleko i tak blisko zarazem!!! Pięknego czasu i dobrych ludzi na drodze życzymy!!! <3
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej no właśnie… my z przygodami ale przemy do przodu dziękujemy Kochane
Podzielone. ♡♡♡
Marta, bardzo dziękuje! <3
Mam bardzo podobne przemyślenia a propos wolontariatów w różnych miejscach
Malgorzata Salinska Mnie przysłowiowy szlag trafia, jak spotykam ludzi – szczególnie ze Stanów i z Anglii i słucham, ile kasy zapłacili za jakiśtam – bywa że nieprzemyślany nawet I krótki wolontariat. Ciężkie pieniadze Małorzata, kilkaset funtów/dolarów. Że to niby taka „donacja”. Ale ja w nosie mam taką przymusową „donację”, jeśli idę pracować za wikt i opierunek to idę pracować, a jak chcę dać donację, to ją dam bez przymusu! Z mojego punktu widzenia wolontariat zrobił się biznesem, co stanowczo potępiam.
wiesz Asia, sama kasa to i tak nic. naciągactwo i tyle. najsmutniejsza, a często wręcz tragiczna jest druga strona medalu – dla tych pieniędzy powstają np. domy dziecka pełne bynajmniej nie sierot, a dzieci odebranych rodzicom z biednych rodzin. na nieszczęściu jednych i naiwności drugich cudownie kwietnie szara strefa. problem niemal powszechny swego czasu w Nepalu. kiedyś pisałyśmy o tym, żeby zanim rzucimy się w szlachetną podróż SPRAWDZIĆ SPRAWDZIĆ i jeszcze raz SPRAWDZIĆ komu chcemy pomagać. a oczy mieć zawsze otwarte i reagować. niestety na nieszczęściu ludzi zbyt łatwo można zarobić i jest zbyt wielu, którzy tej okazji nie przepuszczą 🙁
Z bolem serca sie z Toba zgadzam Mary.. Plus skutki uboczne, o ktorych sie rozpisuja psychologowie, czyli wpływ krotkiego, serdeczniego kontaktu na psychikę dziecka.. To bardzo trudny temat, wolontariat w domu dziecka, z wielu wzgledow..
Piękni ludzie!
Absolutnie TAK!!! <3
podzielone
Dziękuje serdecznie Haniu! <3
[…] Wolontariat w Indonezji […]
[…] Wolontariat w Indonezji […]