Woda. Niedoceniana w Polsce, wykapująca z naszych kranów, wpuszczana hydrolitrami do naszych ubikacji, wylewana w przedłużających się, stugodzinnych prysznicach. Dobra woda, która w niektórych miejscach naszego kraju prosto z wodociągu wędruje do szklanki, a potem do ust. Woda, w której nie ma robaków, nie straszy amebą ani swym mętnym w porze deszczowej kolorem. Dobra, czysta, potrzebna nam wszysktim ciecz, bez której padamy jak muchy. Albo – jeśli jest kiepskiej jakości – pijemy i chorujemy.
W wielu miejscach Latinoameryki kranówka – słusznie lub niesłusznie – jest spożywcza. Czasem prosto z kranu, w większości po przefiltrowaniu lub po przegotowaniu. Bardzo długo takiej wody używałam – do pierwszego mojego zderzenia z wodą inną.
Parakas. Woda o smaku soli.
Otóż zatrzymałyśmy się wtedy w Parakas – przepięknym fragmencie peruwiańskiej ziemi, która obejmuje gorącą pustynię, schodzącą klifami do morza, Islas Ballestas pełne ptaków, pingwinów i lwów morskich, a także tajemniczy znak trójzebu, nieznanymi rękami stworzony do równie nieznanych celów.
Mieszkałyśmy tam u cudownego hosta, sześćdziesięcioletniego pana oraz jego mamy. Półtora tygodnia na odludziu, 20 metrów od Pacyfiku, w malutkim, starym domeczku, kołysane do snu i budzone szumem morza. Wraz z nim oglądnęłam wszystkie odcinki Planety Małp, wykołysałam się w hamaku i zapisałam pół notatnika, bo i z odludzia wydostać sie nie było łatwo. Zresztą – wydostawać się zbyt szybko nie chciałam.
Tamże własnie, po kilku dniach zaczęłam sie coraz gorzej czuć. Bolała mnie głowa, trochę brzuch, jakaś taka do niczego byłam.
– Co mi jest??? – zachodziłam w głowę – Może coś zjadłam niekoszernego? Albo jakaś bakteria? Może grypę będę miała, tak mi coś chodzi po kościach?
No więc przeszłam na dietę, zaczęłam o siebie dbać, spożywałam cebulkę, czosnek i pomarańcze, a tu nic. W zasadzie tylko coraz gorzej.
– To na pewno pasożyt – myślałam – Coś zjada mnie od środka. Albo może coś z zębami? Wiadomo, że takie ukryte sprawy mogą sypać na cały organizm. A tu kolana bolą, łokcie bolą, o achillesach nie wspomnę. Może to jakiś nietypowy RZS?
Do lekarza pójść nie zdążyłam i dobrze, bo na bank jadłabym chemię, a stan mój, ciągle się pogarszający, zmusiłby medyków do szukania nowych rozwiązań – pewnie chemicznych i oczywiście nieskutecznych, bo co było powodem mojego więdnięcia?
Woda.
Otóż – woda!
Do picia tysięcy herbatek i dwóch tysięcy kaw używałam przegotowanej kranówki. Fakt, że herbatki miały trochę dziwny posmak, ale zwalałam to na lokalny koloryt peruwiańskiego przemysłu zielarskiego. A kawa? Uuu, kawa była dobra, bez dwóch zdań.
Gdy mój host zorientował się, cóż ja czynię, złapał się za głowę. Kazał używać wodę z garafonu (woda destylowana lub uzdatniona w inny sposób, sprzedawana wielkiej butli do bezpośredniego spożycia), który nieśmiało stał sobie w kącie, a kranówkę tylko do mycia naczyń.
I co?
I stał się cud. Po jednym dniu garafonowej kuracji Asia ozdrowiała.
W Latinoameryce jest wiele miejsc, gdzie woda z kranu, po przegotowaniu jest gotowa do użycia. Ale jest jeszcze więcej miejsc, gdzie kranówa ledwo nadaje się do mycia i prania. Więc wciąż mając w pamięci tamtą historię, wizytę w nowym miejscu zawsze zaczynam od pytania: a co z wodą?
I stojąc dziś przed wodomatem, tak sobie myślę, że dobrze jest mieć świadomość, że czysta i świeża woda to prawdziwy rarytas. Dobrze jest wiedzieć, że żyją ludzie którzy jej nie mają. Dobrze jest też działać tak, by tą wodę wszystkimi sposobami oszczędzać.
Nic tak nie uczy, jak własne doświadczenie.
Niby to wszystko wiem, ale prawdziwą świadomość tego faktu bez wątpienia zdobyłam przez doświadczenie.
Ot, na przykład kończy się woda w domu, a jest środek tropikalnej nocy. Bardzo chce się wszystkim pić. Gajence także. Wykręcamy więc garafon, a z niego wylewają się ostatnie trzy łyżki wody. Mała, spragniona płynu wychłeptuje resztkę, a potem przedstawiciel domu, choć bardzo mu się nie chce, bierze pod pachę pustą butlę i drałuje na drugi koniec dzielni do miejsca, gdzie woda, za drobną opłatą dostępna jest przez cały czas. Wraca zmachany po godzinie, za to z 20 litrowym baniakiem na grzbiecie, uszczuplonym już oczywiście o co najmniej literek. Przez godzinę wszyscy zdążyli wyschnąć na wiórki, więc na przyniesioną wodę rzucamy się jednym skokiem i tak oto kolejne szklanki wlewają się w nasze organizmy, nawadniając wyschnięte tkanki. Wreszcie napici jak gąbki, upojeni smakiem czystej wody, walimy się do wyrek i w stanie nieprzytomności trwamy do rana.
A potem budzimy się. I znów suszy. I znów wlewamy w siebie hektolitry pierwotnego płynu, przymykając oczy z rozkoszy, delektując się tym najpiękniejszym, najprostszym, najbardziej pożądanym smakiem na Ziemi.
Smakiem czystej wody.
Rozkoszny smak wody.
Nie wszędzie jednak woda ma dobry smak. W Puerto Leguizamo, do którego już drogi nie dochodzą, a do którego trzeba barką płynąć 3 dni po Rio Putumayo, nie ma dobrej wody. Są tylko dwie firmy, zajmujące sie uzdatnianiem wody. Jedna produkuje wodę o smaku błotnistym, a druga o smaku błotnistym jeszcze bardziej. I nie ma tam wyboru, kupuje się tą, której smak aktualnie mniej tego błota niesie, potem zaprawia się rzęsiście oranżadą w proszku i dopiero taką szatańską miksturę wlewa się w gardło. No chyba, że ktoś ma dostęp do deszczówki. Ale znów stan dostępnych dachów sprawia, że sięgam ponownie po błotnisty w smaku garrafon. A potem, jak w buzi pozostaje ten ohydny smak ziemi (Ziemio – bez obrazy) – znów piję gotowaną przez 5 minut deszczówkę. I tak w kółko, marząc o normalnej, czystej, smacznej, zimnej wodzie, ot, takiej, jaką mam w moim krakowskim kranie.
Wodzie – skarbie.
Po takim artykule zdaje sobie człowiek sprawę ile woda znaczy!! Jak bardzo trzeba być wdzięcznym za to, że my mamy wodę na bieżąco, jak bardzo trzeba ją szanować 🙂 i nie marnować jej !!!
Oj tak wodę trzeba szanowac. Wydaje mi się ze my europejczycy mimo wszytko az tak wody nie marnujemy jak wlasnie kraje azji. Mam na mysli wszystkie te fabryki materiałów i odziezy, te rzeki które płyną wszystkimi kolorami, smutne
Wodę doceniam na namiotowych wyprawach po Mazowszu, gdzie z byle strumienia strach brać, o gotowaniu nie wspomnę. Trzeba szukać sklepu z butelkowaną, żeby coś ugotować. Wozimy pół sakw mineralek. To nie góry, gdzie można się orzeźwić wodą z rwącego potoku.
Oj z tą wodą w podróży należy uważać… nie bez powodu w Azji i Ameryce można spotkać się z wodą w butelkach, która jest zabezpieczona plastikową banderolą. A dlaczego? Ponieważ każdy chce zarobić i niektórzy potrafią napełniać butelki ponownie „czystą” wodą i odsprzedawać niczego nieświadomym podróżnikom. Ot taka historia.
Po raz kolejny wielki szacunek dla Was drogie Panie! Jakie macie plany na przyszłość, wytęskniony Kraków już niedługo? 🙂
Pozdrowienia!
Daria GB, To jest potwornosc! Przy tych koszmarnie wysokich temperaturach! Doswiadczylysmy tego w Mankorze, 6 tyg bez wody, racjonowanie, zakaz prania, miseczka do mycia, 40 stopni i wszechobecny piaskowy pyl plazy.. Tak, woda to ZYCIE.. Nie czuje sie tego w Polsce, prawda?..
ogromna wartość wody doceniam na kazdym kroku. w północnej czesci Wenezueli deszcz nie spadł od 1,5roku. nie ma wody dla zwierzat, dla ludzi jest ona racjonowana i przywozona cysternami, w szpitalach jej takze brak…. zycie to woda…
Jakby ktos narzekal na wode w krakowie
piękny wpis, Asieńko!!!! gracias!