Z Collibri Litibu, malulśkiego pola namiotowego, położonego obok odludnej, małej wioseczki o nijakiej nazwie Higuera Blanca trudno nam było wyjechać. Związaliśmy się z Gerardo i Abdlem przyjaźnią silną i błyskawiczną, a urokliwe, odludne miejsce zaczarowało nas zupełnie.
– Ah, gdyby nie ta wiza, zostałybyśmy tutaj z miesiąc – myślałam smutno, przeliczając po raz kolejny dni. Nie było ich wiele. Nasz czas w Meksyku nieubłaganie zbliżał się do końca, a do granicy wciąż był kawał drogi, który dorosła osoba mogła przeskoczyć na raz, ale dziecko – nie. Zbyt duży to byłby wysiłek, zbyt wielka niewygoda, zbyt długie zamknięcie w przymusowej pozycji w ciasnym autobusie. Musiałam to rozplanować inaczej.
– Asia, wylzuj – argumentował Abdel – na tej granicy w Tijuanie nikt nie sprawdza wyjazdówek. Tam jest masówa. Nikt nawet nie zauważy, że wyjedziecie.
Abdel miał racje. Mieszkał w Meksyku od 30 lat i na temat reguł tu panujących wiedział na prawdę dużo. Mimo tego jednak nie chciałam ryzykować. Nasłuchawszy się sporo różnych historii granicznych byłam zdeterminowana dostać pieczątkę wyjazdową w terminie.
– Abdel, masz rację – odpowiadałam – Ale jak będę chciała znów do Meksyku wrócić, to od razu mi powiedzą, że nie mam wbitego wyjazdu. I że pewnie przekroczyłam czas trwania wizy, a potem dałam w łapę, by wyjechać bez pieczątki. I pewnie przy wjezdzie z tego powodu też będą chcieli w łapę. Nie, Abdel, wolę mieć wszystko w porządku..
Nie było wyjścia więc. Wieczorem zapaliliśmy ostatnie wspólne ognisko, a rano nawet nie cieszyłyśmy się, że złapałyśmy stopa prosto spod naszego namiotowego pólka. Stop zostawił nas na głównej drodze – i tam godzinę poźniej spotkaliśmy chłopaków, którzy świtem pojechali do pobliskiego Puerto Vallarta prostować urzędowe sprawy.
– O rany! Wy tu jeszcze stoicie? – przeraził i jednoczesnie ucieszył się Abdel – wsiadajcie, podrzucimy Was kawałek dalej!
I tak to na stopa złapaliśmy naszych przyjaciól, z którymi przejechaliśmy aż do skrzyżowania z Sayulitą. Tam też ruch samochodowy w pożądanym przez nas kierunku był dużo większy.
Znów zaczęliśmy się ściskać. I rozmawiać, i ściskać znowu. Jednak czas nas gonił, droga przed nami może nie była bardzo daleka, ale stopem nigdy nic nie wiadomo. Za cel postawiłyśmy sobie Tepic, w którym już czekał na nas host.
– Kochana, ładuj się! – powiedział energicznie Abdel, który zniknął gdzieś przed momentem.
– Ale gdzie mam się ładować? – odrzekłam nieco zdziwiona
– Do autobusu. I bez dyskusji, wszystko zapłacone. Jak nie wsiądziesz, stracę kasę – dorzucił, gdy już otwierałam usta w zdecydowanym sprzeciwie.
Teraz zamiast sprzeciwu, w oczach miałam łzy. Wszyscy mieliśmy, może poza Gajką, której zwyczajnie było smutno. Ach, nienawidzę rozstań. Ten prosty, spontaniczny gest Abdla sprawił, że emocje towarzyszące mi od wczoraj przerwały tamę ściśnietego gardła i tak zwyczajnie popłyneły po policzkach.
– ODJAAAAAAZD!!! – wydarł się kierowca usiłując, przekrzyczeć uliczny hałas.
Nie było wyjścia. Ostatni uścisk, obietnica kontaktu, obietnica spotkania – gdzieś, kiedyś, w przyszłości.
Autobus zamknął nas w swoim brzuchu i potoczył się w kierunku Tepic.
Gaja ułożyła się na moich kolanach. Wczoraj siedziała z nami do późna, nucąc swoje piosenki przy dzwiękach trzaskającego ogniska. Zamknęłam więc jak Gaja oczy i pobiegłam myślami do malutkiego, błękitnozielonego miejsca na ziemi, śpiewnie zwanego Colibri Litibu. Czesc naszych serc została tam już na zawsze.
Me acuerdo muy bien !!!
Extrano ustedes..
Algún día nos vamos a ver!!!
Jesteście cudowne!