Kolejny dzień w Juarez zapowiadał się dużo weselej. Siostra Mario wraz z kuzynkami postanowiły zabrać nas na swoje rancho, a przy okazji pokazać trochę okolicy. Nie czyniłam w związku z tym żadnych wielkich przygotowań, ale gdy zobaczyłam dziewczyny, ze zdziwienia otworzyłam aż usta. Cała szóstka nastolatek wyglądała jak wycięta z żurnala. Makijaż, ułożone włosy, obcisłe jeansy i równie obcisłe podkoszulki, obowiazkowe wysokie kowbojki, no i amerykańskie czapki z daszkiem. Dziewczyny wyglądały świetnie, jedna piękniejsza od drugiej, a ja czułam się jak na dzikim zachodzie. A jak jeszcze podjechał po nas ubłocony po pachy, farmerski pickup, z którego wysiadł koleś żywcem wyjęty z westernu – wymiękłam.
No i zaczął się dziki zachód. Wskoczyłyśmy na pakę – my dwie. Dziewczyny usadowiły się na szoferce! Nie w szoferce. NA SZOFERCE, a koleś ruszył z kopyta. Pędziłyśmy najpierw zwykła drogą, a potem wjechałyśmy w szutrówkę, która ciagnęła się i ciągneła, a mysmy skakały w rytm wybojów, co jakiś czas uchylając się przed rozdawanymi przez przydrożne krzewy razami. Wokół, jak okiem sięgnąc, teren był uroczo pagórkowaty, a wszędzie ciągnęły się zielone pastwiska. Juarez żył z bydła, to wiedziałam od dawna.
Farma rodziny Mario była taka, jak sobie wyobrażałam. Pod ogromnym drzewem stał dom zamieszkiwany przez zarządcę i jego rodzinę. Jednoczesnie zarządca i jego rodzina byli pracownikami, zajmując się 130 hektarowym rancho, na którym pasło sie 120 krów. Nie narzekali na brak wolnego czasu – gdy przyjechałyśmy, wyszli się tylko przywitać i natychmiast wrócili do swych obowiązkow, a my zajęliśmy się konsumpcją pieczonych kurczaków i Coca-coli. Western pełną gębą.
Jedną z atrakcji, przynajmniej dla nas była jazda konna. Pierwsze wskoczyły dziewczyny. Prezentowały sie prześlicznie na owych konikach, zrobiły sobie serię zdjęć, po czym zeskoczyły i wyciągnęły komórki, wysyłając w świat informacje o kurczakach, coca-coli i farmerskiej niedzieli.
Nam natomiast ciągle było mało. Gaj uwielbia jeździć konno, a każdy dosiadany przez nią konik otrzymuje jedyne i słuszne imię – Sola – na cześć pierwszego naszego konika, który to 2 lata temu, przez kilka dni towarzyszył nam w drodze do peruwiańskiego Choquequirao. Dzielny konik niósł nasze bagaże, a czasami i mamę z malutkim dzieciaczkiem, który, poklepując konika po szyi pokrzykiwał ochoczo:
-Vamos Sola!!! Vamos!!!
I tak, dwa lata później kolejny konik dostał przydomek Sola, a mały człowiek walił łapką w jego szyje, wykrzykując zachęcająco swą mantrę:
-Vamos Sola!!! Vamos!!!
Jezdziłyśmy razem lub osobno ponad godzine, Gaj klepał konika, śpiewał, gadał, a jak farmerki odtrąbiły godzinę powrotu – był niepocieszony. Dobrze, że w zanadrzu miałyśmy gajkową koleżankę, pokój pełen zabawek, filmowy wieczór, oraz kilka innych przygód w perspektywie – miedzy innymi czekał na nas wyjazd na farmę bananów. Nie jakąś farmę krzak – ale gigantyczną, znaną na rynku farmę prowadzoną pod auspicjami San Paolo. Ja – jako jawny miłośnik bananów, nie mogłam się na nią doczekać. (ale o farmie bananów będzie innym razem, bo zaległości w pisaniu się zrobiły – przygód tysiące, a czas nie chce się rozciągnąc za nic <foch>)