Nie ma to jak złapać stopa przy kuchennym stole. Gdy zapytano mnie, dokąd prowadzi nas droga – okazało się, że do Villahermosa nie tylko my się udajemy, ale i z pół goszczącej nas rodzinki. Kochani, nie dość, że nas zabrali, to jeszcze dostarczyli dosłownie do rąk nowego hosta, który wyczekiwał nas na rogu ulicy.
– Tylko opiekuj się nimi – rzucili groźnie do śniadego brodacza o swojskim imieniu Euro – po czym wyściskawszy nas – odjechali do swoich spraw.
Groźnie wyglądający brodacz był Wenezuelczykiem, muzykiem i grafikiem internetowym, który zakochał się w pewnej Meksykance. Meksykanka natomiast, o wdziecznym imieniu Pau byla natomiast doktorem nauk pedagogicznych (chyba tak można przetłumaczyc jej tytul), także grafikiem i przy okazji malarzem. Gdy tylko ich znalazłam na cs, wznosiłam modły, by nas przyjęli, bo wydawało się, że są bardzo ciekawymi ludzmi. No i byli. Natomiast miejsce, w którym mieszkali było.. Ale od początku.
No więc wyściskawszy rodzinę Mario, ruszyliśmy z Euro w kierunku jego domku. Żar tropików lał się z nieba, asfalt parował południem – marzyłyśmy o chwili w cieniu, ze szklanką zimnej wody w ręce, tak by przeczekać saunę i popołudniową porą ruszyć w miasto. Szliśmy więc chwilkę ulicą, potem skręciliśmy w malusieńki przesmyk, który otwierał się na nieco zaniedbane podwórko z kilkoma wejściami – na oko do komórek. Wszędzie śmierdziało kocimi szczynami, obok jednych z drzwi leżała kupa piachu.
– To pewnie stąd ten smród – pomyślałam. Zapach kociego moczu niemiło drażnił nozdrza. – Jest piach, to koty sikają, trudno się dziwić.
Przyglądałam się temu depresyjnemu zakątkowi, gdy Euro wyciągnął coś z kieszeni i skierował się do drzwi tuż obok owej kupy piachu.
Klucze! NIE!!! Miałam jeszcze przez moment, że może chce coś wyjąć ze składziku, bo na takiż wyglądało owo miejsce. Ale nie! Ten składzik był.. ich domem.
I to było w porządku, bo zdarzało nam się już mieszkać w ruderach, w glinianych lepiankach czy bambusowych chatkach. Zawsze spotykaliśmy tam ludzi o wielkim sercu i szerokim uśmiechu. Takim też człowiekiem był z pewnością Euro. Natomiast to co zobaczyłam, a właściwie poczułam już w progu sprawiło, że twarz wykrzywiła mi się w grymasie obrzydzenia.
Ten smród, za który winiłam hałdę piasku, pochodził z wnętrza domu.
– Wejdzcie, zapraszam – otworzył drzwi Euro – Czym chata bogata.
Z wielkim oporem zrobiłam krok w śmierdzącą ciemność. Wzrok tresowany ostrym słońcem tropiku na moment odmówił posłuszeństwa, ale nos niestety działał. Było mi okropnie wstyd, ale nie byłam w stanie zapanowac nad własnym odruchem – twarz marszczyła mi się w grymasie obrzydzenia, choć robiłam wszystko, by wygładzic ją uśmiechem.
Nie udało się oczywiscie. Euro zorientował się, że coś jest nie tak.
– A, troszkę śmierdzi. Mam tu pochłaniacz, zaraz przestanie
Po czym złapał w rękę jakiś przedmiot i popsikał w kąt pokoju.
Oczy powoli przyzwyczajały się do mroku. Co tam było w kącie? Zmrużyłam, by zobaczyć lepiej. Nagle jakiś biały kształt otarł mi się o nogi. Kot! No tak, to był kot, a w kącie stała kocia kuweta. Pełniutka kup!!!
– Mamo, ale tu śmierdzi – skwitowała Gaja, marszcząc zabawnie nosek.
Mi nie było do śmiechu. Dwa koty w domu i kuweta z niewyrzucaną od stuleci zawartością. W dodatku ciasniutki pokoik, widze tylko jedno brudne łóżko, kuchenkę upstrzona resztami jedzenia, sprzet komputerowy i dwa fotele. Gdzie my tu będziemy spać??? Na brudnym, w nocy pewnie pełnym robali betonie???
Zahaczyłam więc delikatnie o kwestie techniczne noclegu. Kuweta śmierdziała tak, że aż odbierało oddech. Liczyłam na to, że zaraz ją wyrzuci. Maria wracała za momencik, liczyłam też na nią, przecież pani doktor i artystka, dziwne, że jakoś nie pomyślałam, że ona codziennie tu wraca, a kuweta ma chyba już z tydzień. No nic, pomroczność jasna mnie ogarnęła jak nic, być może od tego smrodu.
Najważniejsze, że wiedziałam już co z noclegiem. Euro wtachał z komórki obok gruby, pokryty folią materac. Obejrzałam go podejrzliwie. Wyglądał bez zastrzeżeń. Noc na folii nie jest najfajniejszą opcją, ale z dwojga złego wolę przykryć go prześcieradłem, niż na brudnej, betonowej podłodze.
Prześcieradło dostałyśmy. No dobrze. Miałam nadzieję, że do wieczora zawartośc kuwety zniknie, a tymczasem po prostu uciekłyśmy z tego smrodu potwornego z powrotem na żar tropików. Wolałam już to, niż koci bukiet zapachowy, który wynicował nam płuca na zewnątrz.
Villahermosa nasz czas postanowiłam ograniczyć do minimum. Jedyne, co chciałam tu zobaczyć, to sławne głowy olmeckie, kamiennych świadków prastarej cywilizacji, która kwitła w Mezoameryce jeszcze przed Aztekami, Totonakami i Majami. Okazało się jednak, że dziś, z jakiegoś niesprecyzowanego powodu Muzeum jest zamknięte. No więc pocałowałyśmy muzealną klamkę i spotkaliśmy się z naszymi hostami, połazić po mieście.
Sympatycznym było to, że Pau i Euro mieli w swej kolekcji kilka aparatów. Fotografowali śluby, chrzciny i stypy, nagrywali wideo, wiec sprzętem zarzucony był dom. I tak to właśnie Gaja dostała w swe łapki potężnego Canona, który dogorywał swych dni. No i z takim właśnie aparatem maluch ruszył w miasto, fotografując zaciekle..
… i robiąc swoje pierwsze reportażowe zdjęcia. A z tych zdjęć i zdjęć naszych hostów, a także z krótkich, kręconych przez nich filmików, w domowym studio „Pod kocią kuwetą” powstał krótki film o wspomnianym wieczorze:
No to ladnie:-) …ciekawe jaki bedzie dalszy ciag…