Przy framudze, przylepiona do ciemnego drewna leżała sobie żmija. Leżała sobie spokojnie, cieniutka, może 30 centymetrowy, brazowosrebrny kształt, strażnik domu, pani życia i śmierci.
Była jak z Małego Księcia – dluga i chuda jak palec. Nie wiemy kiedy się pojawiła, ani jakie intencje miała, co za szaleństwo zaprowadziło ją na próg naszego domu. Nie zdążyłam z nią porozmawiać, nawet jej nie zauważyłam, przechodząc koło niej kilkukrotnie. Realny byt, okryty niewidzialnością.
Zauważył ją Piotr, atawistycznym krzykiem dając znać stadu o niebezpieczeństwie. Adrenalina poderwała nas od ucieczki, rozum włączył się dopiero parę metrów dalej.
Co robić? Jak jej się pozbyć? A może ona wcale nie jest groźna?
Z pomocą przyszedł sąsiad i jego maczeta.
Stanął w cholewkach, rzucił okiem i wydał wyrok.
Tak, była groźna. Bardzo.
Więc albo Ty ją, albo ona Ciebie. Nie ma tu miejsca na miłosierdzie, pochylenia nad życiem, ochroną gatunku. Jest za to odwieczna walka o byt, o pokarm, o przetrwanie. Zostawić przy życiu coś, co może zabić Ciebie, Twoje dziecko, innego człowieka? Nie. I w tej prostej logice nie ma miejsca na dyskusję, bo to nie rozum i logika przemawia, ale nasz atawistyczny lęk, algorytm przetrwania, zaimplementowany ewolucją ciąg czynności, od wieków na usługach Genu, przekaźnika życia.
Asia, jak Ty piszesz, chcę to czytać na papierze 😉 A żmije i inne takie to moje największe podróżnicze lęki, grrr