Po długim czasie na śródlądziu coraz bardziej chciało nam się na plażę. Załatwiłyśmy w mieście wszystko co należało, albo to co się po prostu dało i ruszyliśmy wreszcie do Sayulity, od której słyszałyśmy wiele pełnych entuzjazmu słów od naszego hosta i jego przyjaciół. A że z dużego miasta wyjeżdża się paskudnie – złapałyśmy najtańszy autobus, który zawiózł nas prosto do Sayulity. Tam już czekał na nas nowy host, hmm, miły, owszem, jakoś od początku nieco zbyt dotykalski, nawet jak na Latynosa. Gdy więc jeszcze do tego okazało się, że jego domek jest daleko w górach i że do obiecanej Gajce plaży lub jakiegokolwiek sklepu musimy iść prawie 40 minut – wymiękłam i zdecydowałam się na pojechać dalej – na pole namiotowe Litibu, które też się przez CS ogłaszało.
Nie lubiałam takich miejsc – moje doświadczenie wskazywało, że z reguły host zapraszał na pierwszą noc w ramach CS – jako „wabik”, licząc, że podróżującym spodoba się na tyle, że za kolejne noce będą już płacic. Takie działanie jest wbrew regułom couchsurfingu – od tego typu ogłoszeń są inne, dedykowane strony internetu, więc pomimo, że host z pola namotowego zaklinał się, że na prawdę, bez żadnych sztuczek nas zaprasza, byłam głęboko nieufna.
– Trudno Gajku – westchnęłam – zaryzyjkujmy. Jak się nie uda, będziemy się matrwić. Ja tak bardzo chcę już do morza, blisko, tam gdzie fale i biały piasek..
– Ja też – wtórował moj mały Gaj – jedzmy mamuś, chcę się kąpać, chcę bawić się w piasku!..
Jedynym pozytywnym aspektem naszej pustelni była dwupalnikowa kuchenka gazowa. Zamarzyłam o spagetti, obie byłyśmy głodne jak wilk. Niestety, zapalniczka totalnie odmówiła posłuszeństwa. Nie było więc wyjścia, zabrałam Gajkę i nocną porą ruszyłyśmy na poszukiwanie kogoś, kto włada ogniem.
Na pierszy rzut poszedł jedyny w okolicy dom.
– Chyba nie działa – skwitowała Gaja, obserwując moje zmagania się z dzwonkiem.
Faktycznie, dzwonek nie działał, natomiast nasza akcja uruchomiła szczekanie psa. Za chwilę ukazała się jego właścicielka.
– Dobry wieczór! Przepraszam, że przeszkadzamy, ale zepsuła się nam zapalniczka – uniosłam rękę, na dowód pokazując przyrdzewiały tu i ówdzie gadżet. – Nie mamy jak ugotować kolacji. Czy mogłaby nam Pani pożyczyć.
– Jasne, że tak. Weźcie ją w ogóle sobie – uśmiechnęłą się miło starsza, biała kobieta. Po akcencie już domyślałam się, skąd przybyła.
– Thank you a lot! – zmieniłam więc jezyk
– O, mówicie po angielsku! Jestem Sara! Co robicie w tak odludnym miejscu, o takiej dziwnej porze?
– A, to dluga historia – uśmiechnęłam się – widzisz, Sara, jesteśmy goścmi Twojego sąsiada..
Rozmawiało nam się tak dobrze, że gdyby nie burczące żołądki, stałybyśmy przy płocie pewnie do rana. Następnego dnia więc znów zadzwoniłyśmy do drzwi, by głośne ujadanie pupila sprowokowało Sarę do wyjścia na próg.
– Chciałyśmy się pożegnać..
– Co? Już? Przecież dopiero przyjechałyście!
– Tak, to prawda. Ale stąd wszędzie daleko, a obiecałam Gai morze..
– A może przed drogą wpadniecie do mnie na koktail z mango? Własnie zrobiłam – Sara uśmiechała się zachęcająco
Jasne, że wpadłyśmy. Wyszłyśmy dwie godziny poźniej, pełne koktailu i radości ze spotkania z tą piękną wewnętrznie i zewnętrznie kobietą. I smutku, bo jej rodzina kryła w sobie wielką, powiązaną z Polską traumę..
***
Sayulita sama w sobie nie podobała nam się w ogóle. Typowa turystyczna miejscowość z turystycznymi cenami i przedmiotowym podejściem do człowieka. Plaża szeroka, pełna ludzi. Morze na pierwszy rzut oka piekne, ale.. śmierdzące tak, że wstrzymywałyśmy z Gają oddech. Wszystko to za sprawą rzeki ścieków, która spływała do morza odprowadzając tamże być może wszystkie sayulickie nieczystości. Smród był tak wielki, że straciłyśmy jakąkolwiek chęć do bycia na plaży. Ze zdumieniem natomiast zauważyłyśmy państwa młodych, biorących ślub dosłownie 100 metrów od ściekowiska! Ich szczęscie, że zarówno ceremonia, jak i przyjęcie zlokalizowane były po nawietrznej.
Tak więc żegnałyśmy Sayulitę bez żalu, łapiąc stopka z nadzieją, że w Litibu będzie jednak lepiej..
smutna historia i jeszcze ten smród na plaży 🙁 ale ta bujna zieleń i kwiaty, oszałamiające 🙂
Gdy sie wylacza zmysl wechu, ale i sluchu (halas, muza dudniaca) to jest calkiem zacnie. Ale w kolejnym miejscu bylo o niebo lepiej, wiec ciesze sie, ze z Sayulity ucieklysmy 🙂
Kurde trochę się pogubiłam, przecież byłyście w Tajlandii jakoś ostatnio… Jak to się stało że teraz w Meksyku ?
Data na blogu to 7 maja, pewnie Asia nam uzupełnia opowieści o Meksyku już z Tajlandii:)
Aaaa! Nie zwróciłam uwagi 🙂 pozdr
Dokladnie tak – to wpisy jeszcze z Latinoameryki, tak byscie mieli obraz tego, co sie u nas dzialo gdy wpisy pojawialy sie sporadycznie. My juz w Tajlandii, wiec spiesze z Meksykiem, by o Tajlandii moc juz opowiadac 🙂
Super ! Całusy dziewczyny ! Jesteście cudowne !