Miguel i Viviana prowadzili malutki sklepik z papierem. Stałyśmy przed nim od kilku minut, próbując dopókać się kogokolwiek żywego. Po ponad 4h jazdy po wertepach byłam wykończona, Gaja natomiast – taktycznie przesypiając wiekszość drogi – tryskała wulkaniczną energią.
– Do Viviany? – zagadała mnie przechodząca obok staruszka – Niech pani wejdzie na podwórko. Stąd pani nikt nie usłyszy.
No więc obeszłam dom i stanęłam wraz z Gajką u bramy.
Podwórko było pełne ludzi. Siedzieli na ziemi wokół ognia, kucali pod ścianą, okupowali każdy wolny przedmiot nadający się do siedzenia. Wszyscy pięknie ubrani – kobiety w długie spódnice i jednobarwne bluzki, ze zdobionymi chustami na głowach, meżczyźni w białych, kolorowo wyszywanych spodniach i bluzach, z kapeluszami – także wyszytymi piórami i chaquiras. Wszyscy.. pijaniusieńcy.
– No pięknie – pomyślałam – Trafiłysmy wyśmienicie. Dobry wieczór – dodałam głośno – czy zastałam Vivianę albo Miguela? Jestem znajomą marakame Rogelio.
Zapadła cisza. Indianie odwrócili głowy i wbili w nas zmącone alkoholem spojrzenia.
– Quen son? Quen son? Amigos, dice?.. De Rogelio?.. (Kim są? Kim są? Przyjaciółmi, mówią?.. Rogelio?..) – dobiegł mnie szept.
Od ogniska wstała szczupła, smagła Huchiolka w nieokreślonym wieku. Nie była tak pijana, jak reszta.
– Jestem Viviana – rzuciła
– Jesteśmy znajomymi marakame Rogelio – zaczełam jeszcze raz – wiem, że on właśnie wyjechał, ale pisał, że zostawi nam klucze do swojej cabani.
Viviana miała podejrzanie duże oczy.
– Tak?.. Hmm.. Cabania (domek, z reguły drewniany lub bambusowy) jest zajęta..
– Naprawdę? – tym razem ja miałam oczy-olbrzymy. Przecież miała być wolna.
– I pokój Rogelio też zajęty, usiądzcie sobie tutaj, pojde zobaczyć, kiedy się ma zwolnić.
Usiadłyśmy więc w ciemnym kątku podwórka, obserwując brygadę. Mężczyzni powrócili do picia, kobiety zresztą podobnie. Wszędzie walały się puste puszki po piwie, grzecznie przy nogach stały już nowe, gotowe do otwarcia. Mijały minuty, Viviana nie wracała. Gdy wreszcie wślizgnęła się na pełne podwórko, nie miała dobrych nowin.
– No niestety, cabania zwolni się dopiero jutro. Nie wiem co z Wami zrobić – drapała się po głowie. – Nie macie namiotu czy coś? Dziś jeszcze trwa fiesta, dużo ludzi zjechało, wszystkie łóżka zajęte..
– Jaka fiesta? – zainteresowałam się szybciutko.
– Zmiana sołtysa. Najpierw były wybory, potem liczyliśmy głosy, potem ogłoszenie wyników, no i dzis i jutro świętujemy przejęcie rządów. 5 dni fiesty. Spóźniliście się trochę.
Zaklęłam w duchu. Spóźniłyśmy się, to fakt. Z drugiej strony – dobrze, że choć dziś jesteśmy.
– Idzcie na rynek. Tam się wszyscy bawią, wieczorem będzie koncert. A ja pomyślę, co zrobić.
Plan był dobry.
– Daleko do rynku – zapytałam z głupia frant
– Daleko?!.. – roześmiała się Viviana serdecznie ubawiona pytaniem – 200 metrów. Tu wszędzie jest blisko.
No więc ubrałyśmy się solidnie, bo zmrok kąsał nieprzyjemnym chłodem i pobiegłyśmy na plac.
Plac był olbrzymi. Z jednego boku spogladał na kłębiących się pod nim ludzi, dwupietrowy budynek ratusza, jedyny wyższy budynek w okolicy, pozostałe boki zamknięte były niziutkimi, parterowymi, bardzo ubogimi chatkami. Takie zreszta były wszystkie domy, ktore widzialam po drodze. Ubogie, murowane lub drewnianie, maleńkie, z matowymi szybami w metalowych ramach, dodatkowo zabezpieczone gdzieniegdzie kratą, gdzieniegdzie też przyozdobione religijnym muralem, pełnym huicholskiej symboliki.
Stanełam z boku, przyglądając się zgromadzeniu. Starałam się być niewidzialna, ale nie było to możliwe. Przycupnęłam więc z Gajką na ławeczce pod domem, tuż obok dwójki starszych Indian.
– A co to za fiesta? – zagaiłam rozmowę, próbując wyczuć panujące względem obcych nastroje.
– A zmiana sołtysa. To już ostatni dzień, spóźniła się panienka – odpowiedział przyjaźnie jeden z nich
– Aj, dobrze, że choć na końcówkę zdążyłam – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – A nie wyrzucicie mnie stąd? Mogłabym podejść bliżej i zobaczyć co się tam pod budynkiem dzieje?..
– Wyrzucić? – zdziwił się drugi – Ale za co? Niechże pani idzie, zobaczy. Nikt problemów robić nie bedzie.
Pokrzepione taką wiedzą ruszyłyśmy z Gajką do przodu.
– Dzień dobry – zagadałam kobietę siedzącą przy taczkach – wielka fiesta dzis u Was.
– Pani, od 4 dni. Za godzine koncert będzie. To pani córeczka?
– Jasne że tak – płynęłam z niezobowiązującą rozmową – a to pani?
– Tak, najmłodsza. Mam jeszcze szóstkę starszych. 3 chłopaków i 4 dziewczyny. Bo my tu dużo dzieci mamy – dorzuciła, wyciągając cukierka z kieszeni – prosze, to dla Ciebie.
Ciepło zrobiło mi się na serduchu. Tak, tacy są Latynosi. Tacy są Indianie. Dzielą się tym, czym mają w sposób najprostszy i najpiękniejszy, cukierkiem, owocem, zainteresowaniem, dobrym słowem.
– Gracias – rzekł Gaj – Para ti! – dodał, wyciągając z kieszeni gumę do żucia. Tak, my też już byłyśmy przygotowane. Do mojej kangurki, oprócz tysiąca mieszkających w niej rzeczy doszedł jeszcze zapas gum do żucia. Z tatuażami ma sie rozumieć.
– Mira, lleva tatuage! (Patrz, ma tatuaż!)– wyjaśniła szybko Gaja. – Se aplica asi! Mama, me voy con mi amiga! (Tak się go przykleja! Mami, idę z koleżanką!) – oznajmiło dziecko, etap zaprzyjaźniania się zamykając w ciągu jednej sekundy.
– Tylko proszę blisko mnie, Gaja! Tak, bym mogła Cię cały czas widzieć! – uzgodniłam szybko zasady. We wiosce, pomimo ogólnego pijaństwa czułam się bardzo bezpiecznie, natomiast nikt nas jeszcze tu nie znał. Gdyby Gaja się zagubiła – proces odprowadzania do mamy mógłby troche potrwać. Za kilka dni podejrzewałam, że będziemy znane już nie tylko w San Andres, ale i w okolicznych przysiółkach, a i Gaja pozna zarówno wioskę jak i dzieci – więc i sytuacja będzie inna. Na tą chwilę jednak trzeba było mieć ja szczególnie na oku.
– Dobrze mamusiu. – odpowiedziało posłusznie moje dziecko – Bedziemy się bawić bliziutko – po czym wykręciło na pięcie i pobiegło za Huicholką.
Przez chwilę obserwowałam, co robią dzieci. Mała Huicholka co rusz się pochylała i wkładała coś do torby.. Zmarszczyłam brwi, starając się wyostrzyć wzrok w zapadającym zmroku. Co one zbierały?..
Tajemnica rozwiązała się chwilę później.
– Mamo, pomagam mojej amiga zbierać latas! – wydyszał mój Gaj, mijając mnie w biegu.
Puszki. No tak. Dziecko zbierało puszki po piwie, by rodzina zarobiła parę groszy.
– Dobrze kochanie! Pomagaj! – odkrzyknęłam, nie będąc pewna, czy głos dogoni pędziwiatra.
– Widzi pani, rodzina duża, w domu bieda – tłumaczyła mi Huicholka – każdą szanse na zarobek musimy wykorzystać. Buty potrzebne, zeszyty. No i zjeść coś trzeba.
Rozumiałam to doskonale. Sama zastanowiałam się, z czego ci ludzie tutaj żyją. Z pola – na pewno. Ale samo pole może nie wystarczyć..
Pożegnałam na moment moją Indiankę i ruszyłam na obchód placu. Ciemniało. Nie było już szans na jakiekolwiek przyzwoite zdjecia. Mój stareńki, wysłużony aparacik późnym popołudniem domagał sie już wolnego, zresztą coraz częściej kaprysił, to odłączając autofocusa, to wogóle nie otwierając się – lub na przekór – robiąc całą serię zdjęć. Elektroniczna dusza, utrwaliwszy obrazy wilgotnej dżungli, pylistych pustyń, piaszczystych plaż i podniebnych gór domagała się już emerytury, terkotem autofocusa skarżąc się na ból niedomykającej się migawki. Tak, mój Olek był stareńki, ale następcy nie miał.
Nie było wyjścia. Pogłaskałam czule moj aparacik i zaczęłam robić zdjęcia. Daleko im było do przyzwoitej jakości, ale do ożywienia wspomnień, gdy już przygasać będą – wystarczą zupełnie.
Do koncertu ostatecznie nie doczekałyśmy. Moment rozpoczęcia przesuwał się ciągle, a nieco zawiana ekipa obsługi machała tylko ręką, na pytania odpowiadając krótkim zdaniem: „Mas tarde”. (Później)
Wracałam do domu wciąż niepewna, co z noclegiem. Gdzie tym razem wylądujemy. Czy Viviana nam pomoże, czy będziemy zdane na własne siły. Bo jeśli na własne – to może byc kiepsko.
Viviana pomogła.
– Amiga – zarządziła – Dziś bedziecie spać w pokoju mojego syna, a on będzie spał ze mną. Jutro pomyślimy co dalej.
Odetchnęłam. Dach nad głową był. Weszłam za Vivianą do malutkiego prostego pomieszczenia.
– Tu się prześpijcie. Jakbyś coś potrzebowała, to mnie szukaj.
Rozejrzałam się w kolo. Byliśmy w huicholskim,prostym pokoiku, z betonem na podłodze i niestaranie zamalowanymi ścianami, z pękniętym oknem i jedynym regałem na chłopięcych rzeczy. Zamiast drzwi w otworze wisiała zasłona, za którą był drugi pokoik, zagracony i brudny, w którym też stało łóżko. Drzwi prowadzące do niego były otwarte na oścież – leżąc mogłam widzieć świętujących na podwórku Indian.
I wszystko byłoby super, gdyby nie przeraźliwe górskie zimno. Nie było mowy nawet o ściągnięciu kurtek. Tak jak przyszłyśmy – tak weszłyśmy do śpiworków, dokładając do tego po butelce z gorącą wodą w nogi i przyrzucając się leżącym obok kocem. Niezauważona, przymknęłam drzwi, opuściłam zasłonę i mocno przytuliłam Gaję.
Zapowiadała się zimna noc.