Home / Ameryka / Meksyk / Tam, gdzie gwizda wiatr

Tam, gdzie gwizda wiatr

Do Real de Catorce ostatecznie postanowiłam nie jechać. Zostały nam raptem 2 miesiące wizy, a w tej części meksykańskiej ziemi miejsc do zobaczenia jest mnóstwo, należało więc coś wybrać. O Real de Catroce, oprócz tego, że to święte miejsce Indian Huicholes, słyszam także, że to kultowe miejsce hippisów, backpeakersów tudzież wszelkiej maści turystów. Nie brzmiało to dobrze. W wyobraźni widziałam wysokie ceny i przechadzających się wśród straganów gringos, fotografujących się ze specjalnie do zdjęć wystrojonymi Indianami. Tandeta i cyrk w celu wydarcia od ludzi pieniędzy.

Nie miałam ochoty uczestniczyc w krupówkowych atrakcjach, i gdyby nie Asia z San Luis Potosi, którą spotkałam na portalu Polacy w Meksyku – pewnie byłybyśmy dziś w innym miejscu i czasie. A jesteśmy gdzie? Właśnie w Real de Catorce.

– Kochana, tam gdzie chcesz jechać nie ma wiele ciekawych rzeczy, zapewniam Cię. A Real – mam takie przeczucie – to jest to, czego szukasz. – pisała w naszej facebookowej korespondencji – Daleko, dziko i prawdziwie. I w dodatku poza sezonem. Tyle że bardzo zimno w nocy i bardzo gorąco w dzień.

Daleko, dziko i prawdziwie. Hmm.. Nie zastanowiałam się długo. Sprawdziłam połączenia i blablacary – i po 4 przesiadkach i 10 godzinach drogi byłyśmy na miejscu, płacąc za przejazdy jak za woły, bo ku mojemu zaskoczeniu transport alternatywny do oficjalnego autokarowego na północy nie funkcjonował. Wszystkie moje triki świetnie sprawdzające się na południu, powyżej linii Mexico Ciudad tu po prostu nie działały – ani łapanie autobusu poza dworcem (kilka peso do kieszeni szofera), ani szukanie małych collectivo (nie ma!), ani łapanie stopa (zzzzimno, za zimno).

Do Matehuela, gdzie czekała mnie przedostatnia przesiadka doturlałyśmy sie dość komfortowo. W Matehuela podjechał rzężący, wioskowy bus i zabrał nas na w drogę – najpierw drogą asfaltową, potem asfaltową z tysiącem dziur, a potem – kamienną, pamiętającą pewnie czasy poszukiwaczy srebra.

 

 

Autobus piął się wąską dróżką do góry, a ja nie mogłam oderwać się od okna. Wykładana kamieniami droga podnosiła się wyraznie, półpustynny płaskowyż zaczynał fałdować się górami. Szarociemna zieleń późnej jesieni przeplatała się z kamienistą czerwonobrązową, skalistą ziemią. Ostre słońce wydobywało ruiny starych zabudowań, kładło się cieniem kaktusowych drzew, parząc twarz, ale nie dając wiele ciepła. Chłód gór wpadał dziurami nieogrzewanego autobusu, szczypał w ręce i w policzki, przywodząc na myśl nasz pierwszy rok podróży, spędzony wśród podniebnych, peruwiańskich Andów. Teraz jednak nasze ciała, rozpieszczone miesiącami w tropikach, odczuwały surowość gór ze zdwojoną siłą.

Nagle autobus się zatrzymał.

– Wysiadka – wykrzyknął szofer – po czym sam wysiadł.

Wysiadka? Patrzę przez zakurzoną szybę. Przecież tu nic nie ma. Jesteśmy na środku niczego!

– To Real de Catorce? – pytam kobietę o indiańskich rysach ubierającą dziecko na siedzeniu obok.

– Nie, jeszcze nie. Musi się Pani przesiąść. Zaraz podjedzie inny autobus.

– Jak to? – pytam skonfundowana i nieco wkurzona – Jak to przesiąść? Sprzedali mi bilet do Real de Catorce – teraz musze znów płacić za nowy autobus?

– Nie – uśmiechnęła się Indianka – jedzie Pani na tym samym.

– Ale ja go nawet nie mam – konstatuję – moje dziecko sie nim bawiło, zdaje się, ze zniknął.

– Nie ma problemu, tu nikt nie sprawdza biletów. Przesiądzie się Pani i za piętnaście minut będziemy we wiosce.

No dobra. Ubieram Gaję w warstwy, siebie także, wyszarpuję nasze plecaki z autobusowego schowka, po czym stajemy w słońcu, tak by zakumulować jak najwiecej ciepła.

Faktycznie, po paru minutach podjeżdza mały autobusik, jeszcze większy rzęch od starego.

– To ten? – pytam Indianki, ale pytanie jest niepotrzebne, bo wszyscy czekający ładują się właśnie do niego. Wsiadamy jako ostatnie. Autobus w środku wyglada przedziwnie – wszystkie siedzenia ustawione są wzdłuż jego ścian, jak w poczekalni do lekarza, na środku leżą bagaże, a wszystko pokryte jest warstwa szarego, pustynnego kurzu.

 

 

Przejeżdżamy  nim raptem parę metrów, po czym stajemy. Przed moimi oczami – olbrzymia góra – a w górze tunel. Waski, przaśny, z wiszącymi, pomarańczowymi, kopalnianymi lampami ciągnący się w niekończoność. Autobus staje na poboczu. Z tunelu wolno wysnuwają się nieliczne, zapylone po dach terenówki, my grzeczniutko czekamy na swoją kolej. Nagle otwierają się drzwi i do środka wpada stado ubranych w szkolne uniformy nastolatków. Autobus ożywa gwarem, a my ruszamy, zanurzając się w tajemniczy, kopalniany tunel rodem z „Powrotu do przeszłości”.

Zreszta tak właśnie się czuję.

Wjeżdzamy w tunel, który cofa czas.

 

 

 

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

1 Komentarz
Newest
Oldest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
Minka
Minka
7 lat temu

Pozdrawiam Was mamo i coreczko. Piekna ta Wasza podroz! Czasem jak czytam Twoj blog to chcialabym polozyc Twoja coreczke w pokoju mojej i okryc ciepla kolderka 🙂 ale wiem ze tak samo smacznie jej sie spi na lozku zrobionym z desek. Trzymajcie sie cieplutko

x

Check Also

Chica polacca y dia de los Muertos

Live z Meksyku 66 – Dia de los Muertos na cmentarzu w Oaxaca czyli Wszystkich Świętych po meksykańsku

Kochani, na Dia de los Muertos zabieram Was na miejscowy cmentarz. To będzie cmentarz prawdziwy, ...