Kontynuacja tekstu: http://somosdos.pl/2015/11/688/
Dzień zaczynamy znów od przeprowadzki na pomost. Kupujemy sobie rozpuszczalną kawę, by uprawomocnić zajęcie restauracyjnego stolika i pogrążamy się w oczekiwaniu. Gaj bryka z dzieciakami, ja siedzę i ścibie, choć idzie mi to coraz trudniej. Pęka mi głowa. Od kilku dni boli mnie brzuch. Najpierw od czasu do czasu, potem coraz częściej. Bez związku z posiłkami. Bez związku z niczym. Podejrzewam jednak, ze w związku z amebą. Od przedwczoraj pada. W zasadzie ciurkiem, przestaje troszkę po południu, a potem abarot, od początku, z różnym nasileniem. Większość rzeczy mamy mokrych lub mocno wilgotnych. Szanse na wysuszenie zerowe. Co z tego , ze wszystko mam non stop rozwieszone, jak wilgotność jest tu kosmiczna. Coś jak w dzunglii, tyle że wieje ciepła bryza. Wczoraj w nocy była olbrzymia nawałnica. W mojej ocenie wiatr oscylował w okolicy 8-9B. Bananowce szalały, myślałam, ze odfruną w którymś ze szkwałów, duże drzewa trwały przygięte do ziemi. W świetle nielicznych latarni widać było deszcz siekający pod katem ostrym i chmury pyłu wodnego, niesione przez wiatr , roztrzaskującego się o palmowe dachy chat. Nasz hostelik uginał się wyraźnie pod naporem szkwałów, a ja miałam całkiem sporo w portkach. Ze strachu. Bo doskonale pamiętałam, ze w przewodniku pisało, ze z pomniejszych wysepek fale bezlitośnie zmiatały domy wraz z ich zawartością i że niejeden Kuna stracił życie w takiej burzliwej nocy.
-Spokojnie – tłumaczył mi rozsądek, jak zwykle walcząc z panikującym serduchem – po pierwsze wyspa mała nie jest. Po drugie mamy listopad nie styczeń, gdzie nawałnice tego typu są codziennością. Poza tym wyspa stoi od lat i jakoś nikt nie opowiadał o kataklizmie w przeszłości. Nie ma powodu do paniki.
Niemniej jednak nie umiałam wrócić do łóżka, chata kołysała się jak drapacz chmur, a ja stałam wpatrzona w ten spektakl przyrody, czując atawistyczną chęć zwiewania, gdzie pieprz rośnie. Pioruny biły raz po raz, ale nie spadały na ziemie, tak jak u nas, przypominały raczej gigantyczny stroboskop, który na sekundę rozświetlał wszystko białym, trupim światłem, a potem przybiegał grzmot, ogłuszający, pierwotny dźwięk, który mi podnosił włosy na głowie.. Daniela z Gaja spały jak złoto, a ja modliłam się w duchu, byśmy nie odfrunęły w dal wraz z tymi palmowymi chatkami i rozszalałymi ze strachu bananowcami..
Mijały kolejne dni. Już nie nosiłyśmy plecaków pomiędzy portem i hostelem. Zamykałyśmy je w piekarni, mając na podorędziu kilka potrzebnych rzeczy. Codziennie natomiast przesiadywałyśmy na nabrzeżu w restauracji, pijąc kawę za 35 centów i czekając.. czekając.. czekając..
Używałyśmy też bez skrępowania restauracyjnej ubikacji. Po prawdzie był to po prostu wychodek ze ściankami z blachy falistej, gdzieniegdzie przytwierdzonej drutem do drewnianych słupków, z otworem wprost nad lustrem wody. Przez pierwsze dni nie stanowił on dla nas atrakcji, należało tylko uważać, by przybiegająca fala nie obryzgała nóg, wyskakując od czasu do czasu wspomnianym otworem. Sytuacja zmieniała się zupełnie, kiedy wychodziło słońce. Gdy, w takim słonecznym momencie po raz pierwszy pochyliłam się nad podłogą, by wysikać Gaję, oniemiałam. W naszym kibelku, tuż pod błękitnym lustrem wody pływały przepiękne, turkusowe rybki, identyczne jak na rafie koralowej. Tyle tylko, ze tu pływały pomiędzy śmieciami, bo wyspiarze, nie mając systemu odprowadzania odpadków – wywalali śmieci bezpośrednio do morza. Część morze faktycznie zabierało, rozsiewając plastiki po całym archipelagu, duża część jednak zostawała, otaczając wyspę depresyjnym pierścieniem pływających i leżących na dnie odpadków. No i wśród takich puszek, folii, i plastików pływały najpiękniejsze pod słońcem ryby, turkusowe, żółtoczarne, błękitnoczarne, przepiękne, prześliczne, niespotykane.. Tak więc z coraz większą chęcią udawałyśmy się do wychodka, pod nogami mając plazmę TV z na żywo nadawanym programem Nacional Geografic. A wychodek odwiedzałyśmy bardzo często, bo samopoczucie raczej się nie poprawiało..
Transport już miałyśmy. Mały handlowy stateczek zgodził się nas wziąć kawał drogi, uczciwie uprzedzając, ze rejs potrwa, bo mają zamiar zawinąć do każdego porciku. Nam w to graj, tyle że od trzech dni stateczek.. nie wypływał. Nie wypływał, bo załoga nie była w stanie ściągnąć opłat z kupców, którym zostawili towar. Wiec kapitan ciągle odwlekał, mówiąc, jeszcze dzień, jeszcze parę godzin, a potem oznajmiał po wieczór– dziś nie – a my jak niepyszne wracałyśmy do Lucy, mając w perspektywie kolejny dzień na molo.
https://youtu.be/QtJvnjEBJxE
Jedynie Gaj szczęśliwy, chadzał na wizyty do zaprzyjaźnionych dzieci, a potem całe godziny bawił się w obejściu lalkami bez głów i samochodami bez kół, będąc najszczęśliwszym stworem na tej planecie.
Mijał kolejny dzień. Tracimy rachubę, który. Kapitan zapewnia nas, ze został mu już tylko jeden dłużnik, więc dziś na bank płyniemy. Skaczę do góry z radości, Daniela jeszcze wyżej. Ja w sumie lubię to moje siedzenie na molo i przyglądanie się życiu, Daniela lubi je mniej. Ma do tego pełne prawo, a ja przy okazji ćwiczę uważność, rozpoznając które to emocje są moje, a które to zaszczepia we mnie moja towarzyszka podróży. Szczęśliwe więc obie, ładujemy plecaki na statek. Z upływem czasu dociera do nas, ze jednak dziś także nie popłyniemy.. Dłużnik nie płaci, mija sensowna godzina wypłynięcia. Później już nie można – po San Blas nie porusza się w nocy. Archipelag usiany jest mieliznami i podwodnymi skałami. Statki pływają na oko i doświadczenie, bez map i GPSów, po prostu koło sterowe i oko na Maroko. Przypomina mi to nasze żeglowanie po Mazurach – faktycznie, po co nam mapy, jak każda mieliznę, każda zatoczkę, każdy kamień znamy na pamięć. Kapitan więc robi przepraszającą minę i wyznacza nam kolejny termin wypłynięcia – jutrzejszy świt, 6 rano. Wyciągamy więc z plecaka kilka potrzebnych rzeczy i po raz setny pierwszy, w rzęsistej ulewie, pokonujemy drogę do hospedaje Lucy Lombardo..
❤