Polska, wiele lat temu..
Pierwszy raz z filipińskim Wielkim Piątkiem spotkałam się będąc nastolatką. Otworzyłam wtedy któryś z magazynów leżących na kuchennym stole, przeglądając leniwie kartki. Ślizgałam się wzrokiem po stronach serwujących kolorową, nic nie wnoszącą do mojego życia papkę, po czym wzrok zatrzymał mi się na wielkim zdjęciu gościa stylizowanego na Chrystusa i równie wielkim napisie: Krwawy Piątek na Filipinach.
Tekst pochłonęłam.
– Wariat! Kompletny wariat! – pomyślałam wtedy – Trzeba mieć nierówno pod sufitem, by w XX wieku dać się przybić do krzyża. Choć.. – zawahałam się – Co to za wiara musi być! Jaka w niej pasja, jaka sila! To musi być.. ciekawe.. Chciałabym to kiedyś zobaczyć.
Gdyby mi ktoś powiedział wówczas, że prawie dwie dekady później stanę przed tym człowiekiem w jego własnym domu, to bym nie uwierzyła..
Mexico, Pampanga, Filipiny.
Mawiają, że marzenia się spełniają. Ja jednak uważam, że nie marzenia się spełniają, ale to my je spełniamy. Oczywiście do tego potrzebny jest pewien splot dobrych okoliczności, chęci oraz determinacji, a także odpowiedni moment życia. Gdy więc uświadomiłam sobie, że będe na Filipinach w okresie Wielkanocy, wiedziałam już, że zrobię wszystko, by do San Fernando Pampanga dotrzeć na czas.
Ku mojemu zaskoczeniu, wszystko potoczyło się, jak powinno. Z mangyańskiej wioski, gdzie byłyśmy prawie rezydentkami niespodziewanie wyrzuciły nas problemy sprzętowo-zdrowotne, przez które musiałyśmy wrócić aż do Manili. Ku mojej radości stolicę Filipin od Pampangi dzieliło raptem półtora godziny jazdy autobusem w korkach. Gdy więc jeszcze znalazłam hostkę z couchsurfingu, zapraszającą nas pod swój dach, byłam bardziej niż szczęśliwa i w przedświąteczny wtorek meldowałam się już u niej we wiosce o znajomo brzmiącej nazwie Mexico.
Czas z miejscową rodziną leciał szybko. Przygotowania do Świąt trwały, ale zupełnie inne, niż u nas. Strojono kościół, ale wśród ludzi nie obserwowałam ani szału sprzątania, ani szału zakupów. Powoli docierało do mnie, że nasz zwyczaj szorowania domów do ostatniej, podłogowej klepki związany jest głęboko z czterema porami roku, zostawianiem za sobą zimowych mroków i wejściem w światło, wiosnę, życie. W Mexico Pampanga nikt nie wyczekiwał na słońce ani na ciepło, nikt też nie doświadczał mroków zimy, tak więc nie było powodów do sprzątania wiekszego niż zazwyczaj. Podobnie nikt nie wpadał w szał zakupów. W naszym barangayu (wiosce) Święta leżały raczej po stronie kościoła niż domu, więc jedynie Gaja dekorowała jajka, wprawiając w zdumienie dziewięcioletniego syna hostki.
Magdarame czyli niosący krzyż
Dla równowagi jednak, w tymże barangayu były kultywowane zupełnie obce Polakom zwyczaje, a bardzo sercu Pampangyan bliskie. Otóż to właśnie tu, przed domem, zaraz po przyjeździe zobaczyłam ubraną w czerwone szaty postać, która z zasłoniętą twarzą i koroną z gałązek na głowie ciągnęła za sobą o dużo za duży krzyż. Potem spotykałam tych postaci coraz więcej. Czasem szły pojedyńczo, czasem po kilku, a każdej zawsze towarzyszył czujny opiekun gotowy złapać za drzewiec, podać butelkę z wodą, albo zadzwonic po pomoc, gdyby pokutnik zasłabł.
Patrzac na nich, idących w milczeniu, anonimowo, bez kibiców i dopingujących ich dziewczyn, zwykle ciemną nocą myślałam z szacunkiem i ze zdumieniem o ich poświęceniu, po raz kolejny widząc, że każda wiara, nawet z założenia taka sama, ma swoją odmianę, swoj koloryt, swoją twarz, w zależności od geograficznego miejsca i zwyczajów, które owa zastąpiła. A tej filipińskiej przyglądałam się ze szczególną ciekawością.
Pabása ng Pasyón
– Mamo, dlaczego ta pani tak wyje? – zapytała Gaja z prostotą dziecka odkrywającego nagość króla
– Ona śpiewa, Gajenko. – odpowiedziałam
– Śpiewa? – zdziwił się maluch
– Śpiewa, tylko głośniki strasznie zniekształcają jej głos.. – odparłam zgodnie z prawdą.
Faktycznie po wsi, od sama nie wiem kiedy, niósł się ochrypło-zawodząco-piskliwy głos wyśpiewujący coś w tagalog. Nie zwróciłam uwagi, kiedy się pojawił, przyzwyczajona do modłów w indonezyjskich meczetach, które wybuchały w niespodziewanych momentach dźwiękiem zdolnym obudzić umarłego. Tyle że ten śpiew faktycznie nie gasł, unosił się w powietrzu, to cichł, to rósł, to skrzypiał, piszczał, charkał, zawodząc niemiłosiernie.
– To Pabása ng Pasyón, czyli nieprzerwana, melodyjna recytacja (Pabasa) Pasji Chrystusa (Pasyón) – odpowiedziała hostka. – Cały dzień dziś będą tak śpiewać, dopóki nie skończą, ale to i tak jest nic – dodała, widząc moje zdziwienie – normalnie śpiewa się Pasyón całe trzy dni, ale są barangaye, gdzie śpiewają od poniedziałku do piątku non stop! Jak chcesz, pójdziemy do kościoła jak upał zelżeje, same zobaczycie.
Poszłyśmy już po zmroku.
Kościół stał szeroko otwarty, zapraszając wiernych. W jego połowie zbudowane zostało czarne przepierzenie, przed którym na stole leżała owa Pasyón, księga wyśpiewywana przez dwójkę kobiet. Po chwili przyszedł starszy mężczyzna, zastępując jedną z nich. Śpiew jednak nie został przerwany.
– Wiesz Asia – szeptała do mnie hostka w kościele – Pasyón dotarła na Filipiny w XVI wieku wraz z hiszpańskimi misjonarzami i została włączona w naszą kulturę. Oparta jest oczywiście na Biblii. Opowiada o życiu Jezusa Chrystusa, ze szczególnie rozbudowaną częścią jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Słyszysz? Ma swój rytm i rymy. A że Filipińczykom śpiew towarzyszył od zawsze, więc zaczęliśmy śpiewać i to. No i tak właśnie pojawiła się Pabása ng Pasyón. Fajny zwyczaj, prawda? – uśmiechnęła się zasłuchana, nie oczekując nawet odpowiedzi.
– Fajny – zgodziłam się w duchu.
Faktycznie, zwyczaj jednoczył społeczność dźwiękiem płynącym z głośników, siłą tradycji i powtarzalnego od wieków rytuału. Trochę jak nasza Pasja, którą też się śpiewa w Wielki Tydzień, tyle że nie nadaje jej się z kościelnych wież.
Magdarame czyli biczownik
Po raz pierwszy biczownika zobaczyłam właśnie wtedy, w wielkośrodową noc, gdy leciałam do pobliskiego sklepiku.
Szedł sam, a regularne plask – plask – plask niosło się echem po wiosce. Widok był tak surrealistyczny, że z wrażenia nawet nie sięgnęłam po komórkę. Biczownik z odkrytym torsem, ale z zasłoniętą twarzą minał mnie bez słowa, plask – plask zabrzmiało tuż przy moim uchu, a potem zaczęło się oddalać.
Obróciłam głowę.
Na plecach pokutnika, niby skrzydła anielskie, kwitły dwie wielkie czerwone plamy. Krew ściekała w dół, na ciemno barwiąc błękit dżinsów.
Plask- plask – plask – plask – plask
Mężczyzna, a za nim rytmiczny dźwięk zaczeły się oddalać, zostawiając mnie w mroku nocy, osłupiałą, trochę zniesmaczoną naturalnym, ludzkim wstrętem do krwi, a przy tym zdumioną tym co widziałam.
Że to bolało, nie miałam wątpliwości. Że nie było to dla poklasku, także nie wątpiłam. Ale dlaczego to robił?
Na to pytanie nie znałam odpowiedzi.
Magdarame czyli dołączający do Boga w cierpieniu
Następnego ranka z domu wywołały mnie krzyki na ulicy.
– Magdarame! Magdarame! – niosło się po wiosce. Dzieciaki pierwsze wystrzeliły z pokoju. Gajon oczywiście pobiegł za nimi, nie dając nawet mi czasu na reakcję. Wraz z hostka pobiegłyśmy więc za dziećmi.
Kto to jest biczownik, Gaja wiedziała doskonale. Słyszała moje z hostką rozmowy, dotyczące szczegółów, zasadności i motywacji flagelantów. Były one różne i hostka sama przyznawała, że część robi to dla fanu (!), część idzie za zewem grupy, a część, zupełnie szczerze bierze na siebie cierpienie w sobie tylko, bądź bliskim znanej intencji.
– Taka przysięga dobrowolnego cierpienia to panata. – tłumaczyła mi Lady Ann – My w Pampanga wierzymy, że wypełnienie jej ma wielką moc.
Plask – plask – plask – niosło się przez wieś.
Idące drogą sylwetki powoli rosły, widać było, że jest ich grupa.
Plask – plask – plask – widac już było tnące powietrze burilyos (bicze, pejcze), spadające to z jednej, to z drugiej strony na plecy biczowników.
Plask – plask – plask – dzieci zaczeły piszczeć, ludzie podbiegali do płotów, podniecenie rosło.
Szli.
Byli już blisko.
Z zakapturzonymi twarzami i nagimi torsami, lekko zataczającym się krokiem, dodatkowo wprowadzającym burilyo w ruch szli jak roboty jakieś, bez słowa, bez jęku, za to z mokrym plask – plask dobiegającym zza ich pleców.
Pierwszy z biczowników już mnie minął, za nim zaraz drugi, i trzeci, i czwarty..
Tuż obok nich szedł ubryzgany krwią chłopiec, który niósł plastikowe wiadereczko z lekko czerwonym płynem.
Chlup!
Jeden z flagellantów zanurzył na moment bicz w wodzie.
Aaaa!..
Wszyscy rzucili się do ucieczki, nie chcąc dać się ozdobić lecącymi już w powietrzu strugami krwistej cieczy.
Plask!
Mokry bicz wylądował na plecach, dodatkowo rozkrwawiając krzepnącą na obrzeżach ranę, a krwawa mieszanina spłyneła w dół, mocząc twarde od posoki spodnie.
Plask – plask – plask..
Biczownicy niespodziewanie stanęli, ale burilyos latały wciąż wokół ich pleców, nie gubiąc rytmu.
Jeden z nich klęknął przed bramą do domu, potem padł na twarz. Podeszło dwóch pomagierów, każdy z nich z pałką w ręce. Najpierw jeden, a potem drugi zamachnał się i z widoczną siłą przyłożył biczownikowi kilka razy w łydki, uda, pośladki i ręce. Ku mojemu zdziwieniu, zaraz po nich, do leżącego flagelanta podskoczył młodszy od Gai chłopczyk i wzorem poprzedników postawił nogę na pośladku, a potem uniósł bambusowa pałkę i z całych sił walnął w tyłek i ręce leżącego.
Po chwili mężczyzna bez twarzy wstał, napił się podanej mu wody i wraz z całą kolumną, która nie przestawała się biczować ruszył w dal, w kierunku kościoła.
Wieczór
Gdy zapytałam wieczorem Gajki, co o tym wszystkim myśli, wzruszyła ramionami.
– Przestraszyłaś się ich? Tej krwi? – zapytałam malucha.
– Not at all! – odpowiedziało moje dziecko, wydymając usta.
– Naprawdę? – zdziwiłam się tym razem ja.
– Naprawdę. Wszystkie dzieci się patrzyły i nikt się nie bał. Dlaczego ja miałabym się bać? – zapytała rezolutnie moja córka, ewidentnie dziwiąc się mojemu zdziwieniu, po czym odwróciła się do mnie plecami i zarządziła – A teraz drap mamusiu! Po pleckach drap! – tym samym zamykając i temat, i dzień.
Ciąg dalszy historii we wpisie: Niosąc krzyż. Tradycja Wielkiego Czwartku na Filipinach.
Wpis o ukrzyżowaniu Rubena Enaje wkrótce.