Ciąg dalszy – poprzedni wpis znajdziesz TU.
Dziś robię sobie wolne od bloga. Jest tak zimno, że ani mi się sni wstawać „za ćmoka” i wyciągać komputer. Choć internet nawet jest i o dziwo całkiem sprawnie otwiera poszczególne strony. Ale dziś nic z tego. Nie mam ochoty wystawiać nawet czubka nosa poza mój górski śpiwór – no chyba że miałąbym gorącą kawkę na rozgrzewkę. Z mlekiem oczywiście. Kawkę mam, jasne, nawet mleko przezornie kupiłam jeszcze w Tajlandii, tylko skąd tu wziąść gorącą wodę? Gospodarze spią jak susły, ani szmer nie dochodzi do nas, a przecież podłoga drewniana, pełna szpar. Śpią jak nic, nie będę budzić ich przecież z powodu kawy.
Jakiś czas temu jeździłam z przywiezioną przez Konrada grzałką, ale niestety plastik wokół części grzewczej szybciutko się stopił i po kilkunastu użyciach nawet ja bałam się jej używać. Grzałka poszła więc do kosza, a kolejnej – pomimo usilnych poszukiwań znaleść nie mogłam. W Chiang Mai, najwiekszym mieście północy spędziłam dwa dni, odwiedzając większość sklepów elektryczno – przemysłowych. Wszędzie pokazywałam zdjęcie przedmiotu, który chciałam kupić. Na nic – grzałki ani widu, ani słuchu, w kilku sklepach nawet nie wiedzieli do czego to cudo służy. Ciekawe. A wydawać by się mogło, że skoro tak blisko Chin, a i kraj niebogaty, to takie sprzęty w każdym sklepie wisza. A tu zonk.
7.50 wyrywa mnie ze snu budzik. Nie ma wyjścia, jeśli chcę zdążyć na łódkę, musze działać. Dziś też muszę zmienić sposób pakowania – wszystkie twarde rzeczy idą na spód dużej komory, śpiworami upycham zaś górę. Niebo jest zaciągnięte niskimi chmurami, jak na złość zaczęło padać. Szykuje się niewesoły rejs.
Budze malucha. Na wierzchu mam już przygotowane wszystkie ciepłe rzeczy.
– Quero śpić.. (chcę spać..) – mruczy swą hiszpańsko-polską mantrę Gajenka, ale nie ma wyjścia. Włączam jej bajkę i biegnę na dół, do sąsiedniego guesthouse. Tam juz goście jedzą śniadanie, na bank więc mają gorącą wodę. Zrobię nam szybko makaron z zupki chińskiej, Szału nie ma, ale Gaja musi zjeść coś gorącego, zanim wyjdziemy. Jest obrzydliwie zimno i wilgotno.
Gdy wracam, Gaj obudzony, ogląda bajkę w najlepsze.
– Maluchu, zupka gotowa. Masz 10 minut, co zjesz – to Twoje, a potem wychodzimy! – oznajmiam.
– Pokarmisz mnie? – pyta z nadzieją maluch.
– Nie! – rzucam krótko – Muszę nas jeszcze dopakować. Nie możemy spóźnić sie na łódkę.
Maluch bez prostestów bierze się za makaron. Patrzę na nią i wciskając rzeczy do plecaka, myślę sobie, ze to prawdziwe podróżnicze dziecko. Nie lubi wstawać rano, ale jak trzeba – to trzeba. Bez placzu, bez histerii, po prostu robi co należy do niej, czynność po czynności prowadzące do wykonania zadania. Ja robię więc to, co należy do mnie i 15 minut później, ubrane jak bałwanki, z parasolem nad głową wychodzimy.
Jakiś czas temu, za każdym razem w takiej sytuacji miałam ogromne wyrzuty sumienia, trakując w ten sposób moje dziecko. Teraz już nie miewam, widząc pozytywne efekty, jakie przyniosło scedowanie części podróżniczych obowiązków na malucha. Kiedy trzeba – Gaj sam je (choć wyraźnie woli, gdy ją karmię), ubiera się, kąpie, sprząta i pakuje swoje zabawki. Do jej obowiązków należy także sprawdzenie podłogi przed wyprowadzka, posprzątanie swoich bambetli oraz troska o nasze dzieciaki, czyli pluszowe Corazon, Berta – psa, Geka, Żyrafkę i Królika. Wieczorami rozkłada je do spania, a rano pakuje do małego, różowego plecaczka, który też zawsze podróżuje razem z nią. Gaj od dawna jest bardzo samodzielny, choć z drugiej strony pewnie to zupełnie normalne u dzieci na tym etapie rozwoju. Nie wiem, nie mam porównania, więc cieszę się po prostu z tego, co codziennie obserwuję.
Na przystań dochodzimy punkt dziewiąta. Łódka jest pełna, wygląda na to, że jesteśmy ostatnie.
– Gaja, czekaj tu, ja przeniosę rzeczy na łódkę, a potem wrócę po Ciebie.
Wciąż pada, brzeg jest błotnisty, stromy i śliski. Powolutku znoszę plecak, raz prawie tracąc równowagę. Na drugi rzut idzie nosidełko z plecaczkiem jedzeniowym, na końcu wspinam się po Gaję. Zchodzimy bardzo ostrożnie, na szeroko rozstawionych nogach, w końcu docierając do łódki. Grupka Francuzów stoi obok przejścia, paląc papierosy. Gdy mijamy ich z Gają, jeden rzuca do mnie:
– Wow, you made it. Strong woman! (Udało Ci się. Silna kobieta!)
Zalewa mnie krew. Już na końcu języka mam kilka ostrych słów, wtem w głowie pojawia mi się obraz naszego klasztoru, uśmiechniętego Opata, ciszy i spokoju tam panującego. Wdech. Wydech. Decyzja. Obracam się na pięcie i wchodzę na pokład.
Na łodzi chaos. Moje bagaże rzucone na dziobie zsuwają się coraz bliżej burty. Rzucam sie na nie i wciągam do wnętrza barki. Coś mi tu nie pasuje. Wczoraj łódz wyglądała inaczej. Jakoś więcej miejsca na niej było. I tu gdzie siedziałam, było osłonięte. A teraz? Szybę ma tylko sternik, reszta ścianek zabezpieczających sterówkę zniknęła.
Nagle do mnie dociera! Inna łódka! Cholera! Jeszcze bardziej odłonięta, jeszcze mniejsza! Nie ma miejsca do siedzenia, bagaże niezabezpieczone leżą na niskiej burcie, ludzie tłoczą sie trójkami na dwuosobowych siedzeniach. Rozglądam się za osłoniętym miejscem, wiedząc, że za chwile zacznie sie dramat. Teraz już było bardzo zimno, a przed nami, bagatela, 8 godzin rejsu w deszczu i lodowatym wietrze. Widzę, że ludzie poubierali się jak mogli, w kilka warstw podkoszulków, koszul i spodni. Ale to i tak na wiele się nie zda, pęd łódki w ciągu paru minut wywieje zakumulowane ciepło. Jedyna rada, to znaleść jakąś osłonę, wiatrochron. Ale łódka pływa w upały, więc poza szybą sternika nie ma dosłownie nic.
– Nie stój tak! – krzyczy na mnie koleś z obsługi – tamujesz przejście!
– Nie mam innego miejsca. – odpowiadam cierpko – Wszystko zajęte.
Faktycznie, łódka jest przepełniona. Nawet przemieszczanie się po niej jest trudne, wszędzie siedzieli ludzie lub leżały bagaże.
– To sobie znajdź. I zanieś bagaż na koniec. Tam gdzie siedzą Laotańczycy.
Nie uśmiechało mi się odnoszenie bagażu. Chciałam mieć pod ręką śpiwory i w krytycznym momencie po prostu za ten bagaż nas skryć. Iść na tyły także nie chciałam, zakładając, że im dalej od sternika tym większy wygwizdów.
– Ale sprawdzić nie zawadzi. – pomyślałam i zaczełam przepychać się na rufę.
Spływ łódką po Mekongu zaczynał nabierać niespodziewanego kolorytu.
[…] Ciąg dalszy – poprzedni wpis znajdziesz TU. […]
[…] Ciąg dalszy znajdziesz TU. […]
Nie mogę się doczekać co dalej 🙂
Jak tylko WiFi nie zawiedzie – wrzucam ciąg dalszy juz dzisiaj 🙂
Niestety francuzi tacy już są…
Zdaje się, ze powinno zrobic im sie jakies szkolenia 😉