Poprzednia część historii ukryta jest TU.
Gaja stała na nadbrzeżu strwożona po pachy.
– Mamo, wiesz że ja nie lubię łódek! Nie chcę płynąć! Nie chcę!..
– Oj Gajka, dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej, że nie chcesz płynąć na Taal?
– Bo ona będzie skakać! Ja się boje! Boję się!..
No tak, niechęć Gajki do przepraw wodnych sięga korzeniami chyba jeszcze do Panamy, gdzie to złapałyśmy na stopa łódke lekarzy płynących na Ustupu (klik). Nie dość, że sternik dawał po garach, a łódka skakała po falach jak Małysz na zawodach, to w dodatku wpłynęliśmy tam w całkiem zacną burzę. Od tego czasu promy i statki były wciąż akceptowane, natomiast przeprawy motorówką zaczęły budzić w Gajce trwogę.
– Kochana, popatrz, jakie spokojne jezioro. Jest trochę wiaterku, ale będzie nam wiał w plecy. Jesteśmy jedynymi pasażerami, więc możemy poprosić pana Sternika, by płynął wolno.. Co Ty na to?..
Gaja z trzęsącą się bródką weszła na łódz, od razu opatulając się szczelnie w kapok.
Sternik odpalił silnik, maluch skulił się jak do ciosu.
Ruszyliśmy.
Faktycznie, droga była spokojna. Wiał wiatr, ale na szczęście z baksztagu, więc nie było czuć ani prędkości, ani nie było przerażających Gaję skoczków. Łódka sunęła płynnie, hałas silnika urywał głowę, więc dopiero po chwili zorientowałam sie, że siedzącej przede mną Gajce wciąż kapią łezki.
– Boję się, boję się, boję się.. – domyśliłam się bardziej, niż usłyszałam, co szeptają usteczka
Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. Sytuacja była zupełnie spokojna i bezpieczna, wiec mogłam Gajce dać czas na samodzielne opanowanie strachu. Z drugiej strony – strach to strach. W małych oczkach świat przecież wygląda inaczej.
Udając, że nie zauważyłam łez, delikatnie przytuliłam malucha.
– Patrz Gajku, jak sobie fajnie płyniemy. – zaczęłam od niechcenia – Woda nie pryska, łódka nie skacze, wygodnie nam tu na tych kapoczkach, a wulkan Taal rośnie w oczach. Popatrz, to wulkan tarczowy chyba, niziusieńki.. Ale tu obok, zobacz jaki piekny stożek! Ale to nie jest właściwy wulkan, wiesz?.. Choć wygląda pięknie!..
Stopniowo łezki przestały cieknąć i malec zaczął cieszyć sie z przejażdżki. Mama natomiast przeciwnie, bo odwróciła się i zobaczyła jakie fale biegły za nami. Były, ekhem.. duże. Jak na jezioro, oczywiście i na rozmiar łódki.
– Is it safe to go back? – szepnęłam do sternika konspiracyjnie do sternika
Mężczyzna popatrzył na mnie ze zdumieniem, a potem uśmiechnął się ciepło.
– Jasne, że tak!
Na wulkanie Taal
Brzeg wulkanu Taal zaskoczył mnie wioska. Domki były ubożuchne, sklecone z bambusa i desek, pokryte liśćmi palmy lub blachy falistej. Gdzieniegdzie sterczał tylko dom murowany, co było o tyle dziwne, że jednak regularnie, co kilka lat, Taal przypominał o swym wybuchowym charakterze. Jak mówił moj host, to nie ma znaczenia dla lokalnych ludzi. Żyją na Taalu, bo są tu turyści i pieniądze, których by nigdy nie zarobili na brzegu. Ryzykują, a póki nic się nie dzieje, to jest dobrze. Co prawda w 2011 roku byli ewakuowani, ale jak tylko Philippine Institute of Volcanology and Seismology zniósł zakazy, od razu wrócili na wyspę, a wraz z nimi turyści.
Jest późne popołudnie. Miękkie światło spływa smugami, wydobywając kolory ziemi i leżących gdzieniegdzie śmieci. Jezioro uderza głębią granatu, który kontrastuje z zielenią trzcin i krzykliwymi kolorami łódek. Słychać tylko szum wiatru, chlupot fal i radosny śpiew ptaków.
Idziemy kawałek dalej.
Ojej, boisko do kosza! I miejcowe chłopaki rzucający w kierunku obręczy kilkoma piłkami! I domki wokół boiska. I kościółek! Tak, tu musi byc centrum życia. Tu też jest kasa biletowa (aktualne ceny znajdziesz w poprzednim wpisie) i stanowisko do wsiadania na konie, którymi turysta może byc przetransportowany na i z wulkanu.
Ruszyłyśmy z Gajką za łapkę. Droga była prosta, wystarczyło iść główną ścieżką pomiędzy domami. Dopiero po chwili zaczynała wolniutko wznosić się w górę.
Gaj tęsknie spoglądał na pasące sie wszędzie konie.
Ja spoglądałam na Gajkę, wreszcie zapytałam:
– Gajka.. Może byś chciała na konisiu?..
– TAK!!! – oczka Gajki zaświeciły się jak dwie pochodnie – NA KONISIU!!! TAK!!!
Przełknęłam ślinę. Koszt konika w zasadzie równy był naszej wspólnej podróżodniówce. Ale z drugiej strony..
– Dobra! Wracamy po konika! – zadecydowałam. Trudno, zaoszczędzimy na czymś innym.
Na koniku w górę.
– Mamo, on ma na imię Priscilla, wiesz? – relacjonowała mi Gaja, gdy wreszcie dobiegłam do niej. W międzyczasie robiłam zdjęcia i kręciłam filmy, a to sprawiało, że co chwila musiałam się puszczać biegiem do góry, by dogonić Gajonka z Simonem, opiekunem konia. – i ma 3 lata, jest młodsza ode mnie. I trochę się bałam na początku, ale już się nie boję! I już potrafię zatrzymać konika sama!
– Jak to sama? – zdziwiłam, konstatując, że sznurek już nie łączy konia z opiekunem, ale jest w drobnej rączce Gajki.
– No tak! Jak się idzie i chce się stanąć, to trzeba pociągnąć sznurek do siebie. A jak się chce skręcić, to w bok. A jak się chce iść, to trzeba ruszyć pupą, o tak! – koń o dziwo słuchał Gaję, gdy radośnie demonstrowała swą wiedzę. Może faktycznie niezbyt chętnie jej się poddawał, ale ostatecznie maluch przeprowadzał swą wolę.
– Czy to bezpieczne? – zapytałam Simona, a on tylko kiwnął głową.
No dobrze. Ruszyliśmy dalej. To znaczy Gaja w tempie konika, a ja znów w swoim, dużo wolniejszym. Ale jak tu iść szybko, gdy taki piekny świat dookoła. Z każdym krokiem przede mną otwierały się nowe widoki – na wulkan, na kalderę matkę, na zielone doliny ostro ostro pikujące w dół, aż wreszcie na samo jezioro, coraz piękniejsze w miekkim zachodzie słońca.
– Gaaaajaaaa! – wrzasnęłam w końcu, widząc że tym razem na serio nie mogę dogonic własnego dziecka – Zaaaczekaaaajcie!
Lejce zostały zebrane, konik stanął.
Zdyszana pokonałam dzielące mnie od Gajki wzniesienie.
– Wszystko dobrze? – zapytał Simone z troską
– Jasne, ze tak! – odrzekłam zasapana, ale i bardzo zadowolona. Przecież ja na tą górę wbiegałam, przystając tylko na nakręcenie ujęcia lub na fotkę, a potem grzałam przed siebie jak burza, nie chcąc Gajki zostawiać samej. I nawet bardzo zmęczona nie byłam! Jednak lata przegrane w kosza, a potem lata wędrówki z plecakiem i dzieckiem na grzbiecie wciąż trzymały moją kondycję w ryzach. Leciałam pod ten wulkan jak na skrzydłach, zachłystując się ruchem, jak więzień zwolniony po długiej odsiadce.
Widoki były coraz piękniejsze, ale też coraz częściej urozmaicone syczącymi spod stóp kłebami pary. Mocny wiatr od razu odwiewał je w dal, więc by sprawdzić, czy to aby na pewno siarka, musiałam aż przyklęknąć.
No tak, śmierdziało ewidentnie siarką, a do tego wszystkiego dym był oczywiście gorący. Największym zaskoczeniem dla mnie była – jakby nie patrzeć – oczywistość. Skały wokół otworu, z którego wydobywały się kłęby siarkowych związków parzyły!
– Gaja, Gaja! Zakrzynęłam – musisz to zobaczyć! Zeskakuj z konika, pokażę Ci coś przeciekawego!
Gdy moje dziecko wlazło z powrotem na konia, miało bardzo zmarszczone brwi. Coś analizowało, nad czymś myslało. Myśli zaowocowały tysiącem pytań.
– Mamo, a skąd się biorą wulkany? A dlaczego wybuchają? A dlaczego skały są ciepłe? A dlaczego wyrzucają lawę?
Mama więc szła i sapała, odpowiadając, aż w końcu wymiękła.
– Dokończe Ci na wulkanie, bo już nie daję rady.
Córa tylko wyrozumiale kiwnęła głową, stuknęła konika piętkami i pomknęła w górę. Simon pomknał za nią, trzymając się końskiego ogona jak orczyka na wyciągu i po chwili byli już na końskim parkingu. Ja dosapałam tam chwilkę później.
Wulkan Taal
Widok był piękny. Słońce stoczyło się juz nad kalderę matkę, kładąc na jeziorze coraz dłuższe cienie. Świat zrobił się ciepło-żłóty i taki jakiś wieczorno spokojny. Nawet wiatr hultaj, wiejący od kilku dni jakby przycichł.
Stałyśmy z Gają oparte o barierkę.
– Popatrz Gajku. – mówiłam wskazując na brzeg – widzisz tą skarpę wokół dużego jeziora? To wszystko było kiedyś gigantycznym wulkanem, który wybuchł. A potem w jego kalderze, która wypełniła się wodą, pojawił się drugi wulkan – dzieciak, na którym właśnie stoimy. I zgadnij co – on, tak samo jak mama – ma w sobie jeziorko! A na jeziorku – też ma wyspę – małego dzieciaczka!
– Ale fajnie – cieszy się Gajek – jest więc babcia, mama i dzieciaczek! Może on też kiedyś będzie wulkanem, jak myślisz mamuś?
Zapadał wieczór. Stałam zapatrzona na złoto-czarno-czerwony spektakl chmur. Było cicho, jakimś cudem przez moment nie było innych ludzi, tylko my i matrioszki-wulkany.
– Jak taka mała górka mogła zabić tyle ludzi? – krążyło mi po głowie. Jak taka wypustka mogła stworzyć tsunami, które zmasakrowało brzegi jeziora? Co w nas, ludziach jest, że mimo świadomości niebezpieczeństwa i tak żyjemy na jego krawędzi tak, jakby wogóle go nie było. Dlaczego ryzykujemy? Dlaczego potrafimy dać się uśpić temu malowniczemu pagórkowi sterczącemu z wody? Przecież jeszcze żyją ludzie, którzy opłakiwali swych zmarłych po ostatnim wybuchu..
Stanęła mi przed oczami rozmowa z Imanem, moim indonezyjskim hostem z Taman Jaya, maluśkiej wioseczki przy Ujung Kulong (klik). Jakieś 100 km dalej grzmiał wybuchami Anak Krakatau, dziecko sławnego Krakatau, którego wybuch zmienił klimat na ziemi.
– Iman, nie boisz się tak mieszkać przy tym wulkanie? Przecież jak on wybuchnie, to będzie tragedia!
– Nie no, nie wybuchie chyba.. On już tak grzmi kilka miesięcy. Przyzwyczailiśmy się.
– A tsunami? Nie boisz się tsunami? Przecież wioska na samym brzegu leży.
– Czy się boję?.. Wiesz, my tu mieszkamy od zawsze.. Co ma być, to będzie.. Wszystko zawsze jest w rękach Allacha..
Trzy miesiące po naszej rozmowie 5 metrowa fala tsunami uderzyła w kładące się spać Taman Jaya, zmiatając wioskę i ludzi z powierzchni ziemi.
Dziś więc, stojąc na krawędzi Taal’u, czynnego i bardzo groźnego wulkanu, zadaję sobie po raz kolejny pytanie
co w nas, ludziach jest, że mimo wszystko osiedlamy się w miejscach niebezpiecznych, w których katastrofa jest kwestią czasu.
Co w nas ludziach jest?
Powiecie mi?
Ps. Tych wszystkich, którzy mają ochotę poznać odpowiedzi na gajkowe pytania, zapraszam serdecznie na film dokumentalny na temat wulkanów, który obie oglądnęłyśmy z wielkim zainteresowaniem. Link znajdziecie TU.
[…] jeszcze trzeci wpis – Trekking na wulkan Taal, Tam zawarłyśmy opis drogi oraz naszych wrażen, a poniżej możecie rzucić okiem na rodzaj […]