– Słuchaj, muszę Ci coś powiedzieć – wyszeptała Keli wrzucając do wody ryż na obiad.
– Co? – zapytałam zdziwiona
– Musze Ci coś powiedzieć, obiecaj ze nie wygadasz, nikomu nie wygadasz!
– Obiecuję – podniosłam na nią załzawione od cebuli oczy – Ale.. co?
– Jestem w ciąży.
– COOO??? – nie wiedziałam sama jak zareagować. Próbowałam wyczytać z jej oczu, czy ta nowina to przekleństwo czy powód do radości – No.. gratuluję! Jak się z tym czujesz?
– Teraz już dobrze, ale było źle. Bo ja już mam jednego synka, widzisz, sama go wychowuję…
– No ale dlaczego nie chcesz nic Walterowi powiedzieć?
– Jak to dlaczego?! Stracę prace! Ledwo ja znalazłam i już jej nie będzie. Skąd ja wezmę pieniądze na to wszystko?! – mówiła do mnie Keli, krojąc zajadle mięso. Ochłapy co rusz spadały na ziemie, skąd błyskawicznie znikały w mordce małego, liszajowaciejącego szczeniaczka – Błagam Cie, tylko nikomu ani słowa. Nawet moi rodzice nie wiedza. Jeszcze by się komuś wygadali, a potem ktoś Walterowi. A ja muszę mieć pracę.
Byłam przerażona. Przez te parę dni pomieszkiwania w psim szpitaliku serdecznie polubiłam ta młodą, okrągłą, asystentkę Waltera. Widziałam też, na czym polegała jej praca i im więcej o tym myślałam, tym większy strach mnie ogarniał. Gotowała Walterowi, sprzątała dom i szpital, towarzyszyła przy zabiegach. Czyli mówiąc wprost, spędzała długie godziny na nogach, tachając ciężkie klatki do mycia, przenosząc olbrzymie wory z jedzeniem dla psich pacjentów, czy sprzątając psie kupy. Oprócz tego kapała zwierzaki w chemii zabijającej pasożyty, czesała je, przycinała paznokcie, a psy bynajmniej posągami nie były i się z całych sił przed wodą, mydłem i grzebieniem broniły. A robiła to wszystko będąc w drugim miesiącu ciąży, gdzie ja – mając Gajkę w brzuchu – unikałam zwierząt jak ognia. Wizja toksoplazmozy i innych niesympatycznych, odzwierzęcych chorób była zbyt silna.
– Może odwiedzisz mnie niedzielę? U nas w domu? Rodzice chcieliby Cię poznać, Gaja pobawiłaby się z moim synkiem? – rzuciła Keli od niechcenia. Wrzucona na patelnię cebulka syczała głośno, roztaczając wkoło przyjemny aromat zbliżającego się obiadu.
Zadumałam się. Bardzo chciałam do niej zaglądnąć, zobaczyć jak mieszka, poznać jej rodziców i rodzeństwo. Podglądnąć, jak jej mogę pomoc, chociaż troszkę ulżyć w codziennej walce. Zresztą, same odwiedziny białej byłyby wielkim „halo”, nobilitującym ją w oczach sąsiadów, ale im bardziej myślałam, tym bardziej wychodziło mi na to, Ze nie mogłam jechać. Kolejnego dnia o świcie miałyśmy łapać łódź na drugą stronę zatoki. Brakowało czasu, kończyły się wizy, należało się spakować i kupić jedzenie na kilka dni, bo po drugiej stronie zatoki, w Capurgana ceny były wysokie, a w gościnie u Waltera dłużej już zostać nie mogłam. I tak przedłużył mi pobyt poza omówiony okres.
Szkoda mi było Keli. Tak zwyczajnie mi było szkoda tej korpulentnej, wesołej brunetki, która codziennie witała mnie szerokim uśmiechem. Przeczuwałam jak trudne dla niej życie być musi i o ile trudniejsze się stanie. Chciałam coś dla niej zrobić. Odwiedzić już nie mogłam – czas gonił, trzeba było wyjeżdżać. A chciałam coś jej od siebie dać, coś co jej się przyda i nieco podniesie na duchu. Tak by poczuła, że w tym wszystkim – mimo wszystko nie jest sama.
Nie miałam dużo opcji. Zrobiłam wiec to, czego nie lubię – zostawiłam gotówkę – 50 mil pesos i czerwone buciki Gai. Przy zarobkach 600 mil miesięcznie dla niej jest to wciąż spora kwota. Dla nas – półtora przeżyciodniowki, 75 polskich złotych. Nie jestem zwolennikiem dawania pieniędzy, ale tu byłam pod murem. Wiec włożyłam tą kasę w zaadresowaną do Keli kopertę i wieczorem położyłam na kuchennym stole, dociskając ją zbyt małymi już na mą latorośl, czerwonymi trzewiczkami.
Dawanie pieniędzy nie zawsze jest dobrym pomysłem, bo bywa, że są roztrwaniane, nie do końca zgodnie z intencją dającego. Ale patrząc na Keli, na jej desperacką walkę o źródło utrzymania, mam w sobie pewność, ze wykorzysta je mądrze.
❤
Tak, urodzila.. Maluch ma na imie Stiven:)
Urodziła już pewnie?
Dziękuję za te ważne informacje. Ja dokładnie w taki sposób działałam – wszelkie zwierzaki omijałam bardzo szerokim łukiem. Na wszelki wypadek.
Ja tylko powiem, że toksoplazmozy nie łapie się przez bezpośredni kontakt ze zwierzętami, tylko przede wszystkim przez kontakt z surowym mięsem, prace w ogrodzie, gdzie załatwiają się koty, a kał zalega kilka dni (co w przypadku kotów mieszkaniowych i kuwet sprzątanych codziennie nie ma miejsca, oocysty żeby być zaraźliwe MUSZĄ dojrzeć w środowisku zewnętrznym przez 2-5 dni).
Wiem to nie jest temat posta, ale zbyt często wciąż spotykam się z sytuacjami „muszę pozbyć się kota, bo jestem w ciąży”. Nie rozpowszechniajmy dalej szkodliwych mitów.
W Polsce kobiety lekarze weterynarii pracują w ciąży, czasem niemal do samego porodu.
Dziękuję za Twój głos. Rozumiem więc, że głównym problemem są odchody. To bardzo ważne. My także naszego kota do rodziców taty Gajki na czas ciąży… Nie pozbyłam się, a przeniosłam, choć w efekcie super się tam zaaklimatyzował i nigdy już do mnie nie wrócił…
Myślę, że ostatecznie wyszło mu to na dobre…
Asiu dołączam się. Daj koniecznie znać jak mogę pomóc!
Ela, skontaktuj się ze mną proszę na priva.