Pomału zaczynał nas gonić czas. Do umówionej w Kuala Lumpur prezentacji został tydzień, a przed nami był wciąż cały tysiączek kilometrów do przejechania. Nie było na co czekać, należało działać. Czyli spakować plecak i ustawić się na poboczu.
Ze stopem bywa często tak, że nie przyjeżdża zbyt szybko. Jeszcze za starych czasów, gdy podróżowałam w parze, oczekiwanie na stopa zagospodarowywaliśmy sobie na różne sposoby. Czasem łapaliśmy go we dwoje, czasem machała tylko jedna osoba, a druga w tym czasie mogła popisać, poczytać, posiedzieć, pomyślec lub ponudzić się do woli, można było pogadać, pośmiać się, poplanować, przejrzeć przewodnik, jednym słowem zrobić w międzyczasie mnóstwo pożytecznych rzeczy.
Z Gajonkiem mnóstwa rzeczy nie zrobię, bo to ja jestem na dyżurze. Maluch w tym czasie sie bawi, a mama jednym okiem patrzy na drogę, a drugą na brzdąca, czy aby bezpieczny jest i czy głupot nie czyni. Czasem brzdąc kładzie się na plecaku i patrzy sobie w niebo, albo obserwuje drogę. A czasem oczekiwanie umilamy sobie wspólnie, na różne sposoby. Tak więc spiewamy piosenki, gramy w łapki, odgrywamy teatrzyki, przemawiamy do samochodów, albo tańczymy coś na kształt tanga, bo Gaj uwielbia dramaturgię ruchu, przechyły, wychyły, obroty i podnoszenia. Albo – ja łapię, a Maluch tańczy sam, wymyślając swoje skomplikowane układy, wprawiając mnie w zachwyt, a nierzadko w zdumienie..
Tym razem czekałyśmy krótko, może z 15 minut. Zatrzymał się bialutki pick up, tak więc załadowawszy plecaki na przyczepkę, chciałyśmy się tam załadować same.
– Nie, wsiadajcie do środka – krzyknął kierowca przez uchyloną szybę. – cały tył jest wolny.
Nie wierzyłyśmy własnemu szczęściu. W Ameryce Łacińskiej z reguły jeździłyśmy na pace, choć zdarzało się nam być zapraszanym do kabiny. Przypuszczam, że mogło to wiązać się z poczuciem bezpieczeństwa i wygodą tamtejszych kierowców. Nam fakt ten nie przeszkadzał, bo świat oglądany z paki jest fascynujący – o ile jedzie się bocznymi dróżkami. Na szczęście na głównych drogach najczęściej siedziałyśmy bezpiecznie w środku.
Razem z miłymi Tajami o imionach Nie-Do-Zapamiętania, przejechaliśmy pierwszy kawałek trasy, aż do rozjazdu na Trang – kolejnego etapu naszej podróży. Niebo nad nami zaczynało niemiło się chmurzyć, czas upływał. Nasze nowe miejsce do stopowania nie było dobre – tuż obok był przystanek i resztki zabudowań miasta, ale nie było wyjścia. Czas upływał, deszcz się zbliżał, nas wciąż ze 150 km dzieliło od docelowego miejsca docelowego – czyli Phattalung, gdzie to mieszkał Lucas – CSowy host. Byłyśmy ciekawe tego miejsca, jako że Lucas, przesiąknięty couchsufringowym duchem, napisał, że jednoczesnie może gościć aż 10 osób. Na miejscu już był Ukrainiec i podróżujący na rowerze Egipcjanin, równolegle z nami stopował Konrad z Mateuszem, czyli wesoła ekipa polskich dokumentalistów, którzy przez 2 tygodnie towarzyszyli nam w podróży, no i do tego wszystkiego my dwie. Zanosiło się, ze w tym couchsurferowym mieszkanku będzie nam dość wesoło. I słowiańsko przy okazji.
Tym razem stop nie był nam łaskawy. Stałyśmy i stałyśmy, dłuższą chwilę bezskutecznie łapiąc coś, co podrzuciłoby nas te 150 km do przodu. Szło nam opornie, ku ucieszce babci siedzącej na ganku. Leciwa muzłumanka co rusz życzliwie machała nam ręką, my natomiast słałyśmy już nie tak życzliwe myśli do kierowców, którzy też nam machali, oczywiście mijając nas z zawrotną prędkościa. I stałyśmy sobie tak i stały, wiodąc wymyślane dialogi z mijającymi nas autami, gdy zatrzymał się przy nas idący poboczem mężczyzna.
– A co wy tu robicie? – zagadał łamanym angielskim
– No my okazje łapiemy. Do Trang.
– Ale tu jest przystanek. Jezdza autobusy.
– Ale my nie chcemy autobusem. Autobusy drogie. Chcemy okazją.
Tajlandzkie autobusy faktycznie nie byly nam przyjazne, a to głównie dlatego, że za Gajkę liczyły pełną cenę.
– To ja wam pokryję bilet. Zaraz będzie autobus.
– Nie nie, dziekujemy, zaraz pojedziemy, na pewno sie ktos zatrzyma.
– Ale ja nalegam! – naciskał mężczyzna
– Ale my dziekujemy! – asertywnie, choć grzecznie sprzeciwiałam się jego pomysłowi.
Mężczyzna podrapał się po głowie, podrapał po klacie i zawołał coś do staruszki. Po chwili przed dom wyszła dziewczyna.
– No wytłumacz im, że chcę kupić bilet. Moj angielski dobry nie jest. – rzekł do niej mężczyzna.
Faktycznie, mówił „Kali miec- Kali uciąć”, ale nie miałm problemu by go zrozumieć. Siostra za to mówiła świetnie. Wyłożyłam więc w kilku słowach o co chodzi.
– Aaaa.. Nie, nie, on nie ma rodziny, którą musi utrzymywać, on po prostu Wam chce pomóc. Ale, o rany, wiecie co? Nasz brat za pol godziny jedzie do Trang, na pewno Was zabierze. Chciałybyście z nim pojechać?..
Nie wierzyłam własnym uszom. Zdaje się, że wydarzał się właśnie jeden z cudów podróży – nie my, ale nas złapano na stopa.
Gdy brat podjechał pod rodzinny sklepik, dwa razy upewniałam się, że to o tego brata i ten pojazd chodzi. Ów stop okazał się być starym, kolorowym tajskim takso-busikiem, który chwilowo nie pelnił roli zarobkowej, ale wyłącznie transportową. I tak to piszcząc z radości, w prawie ogłuszającej muzie, piszczać na zakrętach zapewne łysymi oponami, pomknełyśmy w kierunku Trang..
Jechaliśmy trochę drogą główną, potem zjechaliśmy na mniejszą. No i wówczas wydarzyło się coś, w co do dziś nie mogę uwierzyć. Otóż kierowca wyciągnął tablet i zrobił sobie selfi z nami w tle. Mało tego – od razu wrzucił je na fejsa. To jednak nie wszystko – zdjęcie uzupełnił sporym komentarzem, nie zdejmując ani nogi z gazu, ani rąk z kierownicy, natomiast owszem, zdejmując oczy z szosy.
Zmartwiałam. Nie wiedziałam jak się zachować. Zrobiłam mu zdjęcie i siedziałam jak sparaliżowana, ze zjeżonymi na głowie włosami. Trwało to wszystko krótką chwilkę, ale wystarczyło, bym spociła się jak szczur. Na szczęście kierowca odłożył tablet i dalej z tą samą prędkością, jak gdyby nigdy, nic jechaliśmy dalej.
Nie minęły dwie minuty, jak zaczeły przychodzić pierwsze lajki i komentarze. Kierowca co rusz zerkał w tablet z ukontentowaną miną, po czym chwycił go i zaczał odpisywać! Jedna, druga, trzecia odpowiedź! Spływały kolejne komenty, a on pisał i pisał, i pisał!..
Myśli jak strzały biegły mi przez głowę. Tak, jesteśmy gośćmi. Zabrał nas na stopa. Powinnyśmy siedzieć cicho i być miłe, bo przecież taka rola gościa jest. Przecież jeśli poproszę o odłożenie, to go obrażę. Tajlandcy mężczyźni są bardzo dumni i honorowi. Może za chwilę schowa sam. A jak nie? No przecież nie chowa! A jak zaraz coś się stanie? A jak mu wyskoczy pies? A jak pójdziemy na czołówkę? Do jasnej cholery!!!
BASTA!!!
Dopadłam go jednym skokiem.
– Przepraszam, ale czy mogłbyś schować tablet, proszę?.. – rzekłam najmilej jak umiałam, choć w środku wrzało! Co za nieodpowiedzialność! Co za krótkowidztwo! Ja rozumiem wystukać krótkie „tak” czy ‚nie”! Ja rozumiem nagrać szybka wiadomość! Ja na prawdę dużo rozumiem! Ale wdawać się w konwersacje na tablecie, gdy pędzi się 100 na godzinę???
Byłam mokra. Z nerwów, z przerażenia niebezpieczeństwem o które się otarliśmy, z wewnętrznej walki, którą odbyłam, z uwarunkowania, które w sobie złamałam. Bo przecież nie wolno. Bo się jest pasażerem. Bo się jest gościem. Bo kierowca czyni Ci uprzejmość. Bo go urazisz. Bo się obrazi.
WOLNO.
TRZEBA.
BEZ WAHANIA.
Bo jeśli się nie zareaguje, to zamiłowanie kierowcy do lajków może się skończyć tak jak na tym, znalezionym w sieci filmiku:
Jejku, jak cudownie stopowało nam się w Tajlandii! 😀 Dobrych ludzi na drodze <3
Dziękujemy Kasieńka! Buziaki! <3
bezpieczeństwo wygrało z dobrym wychowaniem, brawo 🙂
Ale czy odłożył w końcu ten tablet i jak w ogóle zareagował na twoją prośbę? 😛
tango przeboskie 😉