Część pierwszą wpisu znajdziesz TU.
A póki co odbywało się zwyczajnie. Wszędzie stały budy, budki i budeczki, straganki i straganeczki, porozstawiane były stoły i stoliki, a część dóbr natury leżała zwyczajnie na kartonie, folii lub płótnie leżącym na ziemi. Przepychałyśmy się wraz z Joelem i Ewą zwolna w głąb, chcąc zobaczyć samo sedno tego targowiska, czyli zastawione tory. I choć byłam przygotowana na niecodzienny widok, nie mogłam powstrzymać się od okrzyków zdumienia:
– O rany! To faktycznie istnieje! Przecież to wszystko stoi na torach! Ale czad! I jak tu mało miejsca! Niesamowite!
Faktycznie wzdłuż szyn i na szynach rozłożone były kolorowe straganiki. Część z nich miała domontowane kółeczka, co – jak skonstatowałam – było dość istotne w ewakuacji towarów przed nadjeżdżającym pociągiem.
Szliśmy zwolna samym środkiem torowiska. Miejscami było sporo ludzi, więc malucha, ktorego wiekszość nie zauważała, wsadziłam do nosidła. Gaj był wniebowzięty, bo nie ma to jak zwiedzanie świata na mamy nogach i co chwile krzyczał:
– Patrz mamuś! Patrz!
Ale nie tylko Gaja patrzyła na świat, ale nagle świat zaczął zauważać Gaję, której długaśne nogi wystawały z nosidła co najmniej jak pająkowe odnóża. Tajowie zaczęli pokazywać nas palcem, śmiać się i dziwować sie nad naszym rozwiązaniem. Tu kobiety nie noszą dzieci w chustach i to, co było naturalne w Ameryce Łacińskiej, tu wprawia ludzi w zdziwienie, szok lub zdumienie.
– Asia, jeszcze 10 minut! – ostrzegł Joel, spoglądając na zegarek – Idę na początek torowiska!
Ja postanowiłam zostać w środku targu. Chwilę temu wypatrzyłam miejsce z dłuższa prostą i nie tak wielką liczbą ludzi, ale z tamtąd pogonił mnie nie-tak-życzliwy-turystom sprzedawca. Na szczęście kawałek dalej była starsza pani, która machnęła ręką, że mogę zatrzymać się koło niej. No więc wypakowałam Gaję u niej na zapleczu i wraz z maluchem i japońskim turystą stanęliśmy przy torach.
Nagle zadudniły megafony.
W tym momencie Tajowie niespiesznie wstali się zza swych straganów. Niektórzy się przeciągnęli, inni ziewnęli i pomału zabrali się do roboty. Na pierwszy rzut poszedł towar. Ten rozłożony na stołach z kółeczkami po prostu zepchnęli z torów, ten na tacach poprzestawiali. Potem przyszła kolej na daszki, chroniące przed słońcem. Kilka przećwiczonych milion razy ruchów i odsłoniło się niebo. Słoneczne światło zalało tory, przypominając, że my wciąż w tropikach. A potem gdzieś z dala zawyła lokomotywa.
Turyści oczekiwali go niecierpliwie. Niektóży byli tak spragnieni zdjęcia z wydokiem pociągu, że stawali na torach w wybranych pozach, czekając aż się wytoczy z zakrętu. Niektórzy wskakiwali tuż przed niego, by ustrzelić atrakcyjne selfi. Pociąg trąbił jak zwariowany, a znudzony maszynista jechał złówim tempem, dłubiąc w nosie i drapałąc się po głowie. Zdaje się, że miał wjaz przecwiczony także z milion razy, bo regularny pracownik kolei zawału by dostał na widok tylu ludzi wskakujących na tory.
Gaja stała z otwartą buzią, zatykając z całych sił uszy. Nigdy wcześniej nie była tak blisko przetaczającego się pociągu. A gdy pociąg w zgrzytach, łomocie i przeraźliwych gwizdach lokomotywy minął nas, zaraz za nim, bardzo sprawnie na tory wjechały towary, opadły ochraniające je daszki i po chwili nie było nawet śladu obserwowanej przez nas akcji. Tak więc, kupiłyśmy u „naszej” pani banany na drogę i wraz z Joelem i Ewą, którzy do nas doszlusowali, poszliśmy szukać songthaew (tani, tajski transport zbiorczy, coś jak marszrutka w Rosji czy collectivo w Am Łacińskiej) na Amphawa Floatin Market.
To akurat nie było trudnym zadaniem. W zasadzie wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, by tam wskoczyć do jednej z minicieżaróweczek przystosowanych do lokalnych przewozów, zapłacić 7 bathów (o pieniądz za Gaję nikt się nie upominał), poczekać, aż się zapełni i ruszyć, by po ok 15 min byc juz tam – na Amphawa Floating Market.
Przyznam szczerze, że gdy rozglądnęłam się wokół, mina mi się wydłużyła. Zobaczyłam coś, co przypominało mi Krupówki w Zakopanym, tyle że nad sama wodą. Tłumy ludzi przechadzały się wąziutkim nabrzeżem, przepychając się gdzieniegdzie w węższch miejscach. Muza łomotała z barów, z knajpek sączyła się raczej, ale było to równie denerwujące. Kilkanaście łódek przy nabrzeżu serwowało jedzenie po „nietajskich” cenach, rozstawieni naganiacze łapali chętnych na wycieczke po rzece i kanałach.
Na drugiej, nieco mniej turystycznej stronie było ciutke luzniej. Zrobiliśmy więc rundkę po drugiej stronie, posiedzieliśmy chwilę przy nabrzeżu, gapiąc się na tłum turystów i przepływające łódki, po czym gremialnie zdecydowaliśmy się wracać. Dochodziła juz 15, a przed nami wciąż była długa droga do domu.
***
Podsumowując naszą wyprawę:
- Pociąg: Wongwian Yai do Maha Chai – ok godziny, 10 bht
- Prom przez rzekę Tha Chin – 5 minut, 3 bth
- Pociąg: Ban Laem do Mae Klong – ok godziny, 10 bth
- Songthaew: Mae Klong do Amphawa Floating Market – ok 15 min, 7 bth
W sumie wydaliśmy po 30 bth na osobę dorosłą, Gaja nigdzie nie płaciła (5 lat, wzrost 7 latki)
Gdy jesteście zainteresowani szczegółami dostania się na Mae Klong Train Market, koniecznie zajrzyjcie do poprzedniego posta. Jak widać, na własną rękę znów wyszło taniej i ciekawiej, szczególnie że ceny całodniowej wycieczki mogą sięgać 1200 bth, a „zwiedzanie” odbywa się na komendę 😉
30 bath to 3 zł…
Bingo! 😀
Somos dos – migawki z podróży Małej i Dużej ‚Czas wykorzystałam dobrze, bo już na Was czeka post z filmami z obu Marketów: Pociągowego i Pływającego oraz z instrukcjami dotarcia na oba za jedyne 30 PLN.’
Dzięki za czujnosc – mialo byc 30 batów, czyli 3 PLN 😀 Juz zmieniam 🙂
Famtastycznie