Gdy szłyśmy na podwórko, było jeszcze chłodno, ale stojąc przy ścianie można było przyjemnie rozpłynąć sie w porannym cieple.
– Tienen hambre? (Jesteście głodne?) – zapytała Viviana, wychodząc z budynku kuchennego – Chodźcie, zostały tortille ze śniadania i trochę jajecznicy.
Zarówno tortille, jak i jajecznica były już zimne, ale kto późno przychodzi sam sobie szkodzi. Huichole wstaja o świcie, po czym ruszają do swoich codziennych obowiązkow. Viviana już dziś zdążyła popracować w polu i teraz zabierała się za obiad.
Pobiegłam szybko do naszej cabani. W plecaku mialam zachomikowany serek bialy i słoiczek dżemu. Gaj za jajecznicą nie przepada, ale tortilla z dżemem i serkiem – czemu by nie.
Gdy wyszłam na podwórko, Gaja siedziała obok Miguela i przyglądała się jego pracy, a praca to była bardzo nietypowa i ciekawa. Przed Miguelem leżała sterta pięknie przyozdobionych wstążkami świec, które on pracowicie mazał jakąś dziwną, ciemną farbą. Nalewał ja z płaskiej buteleczki prosto na pędziel, a potem mazał świece tak, by każda choć trochę się nią pokryła.
– Co robisz?
– Pokrywa świece krwią – odpowiedziało z mądrą miną moje dziecko, uprzedzając Miguela – Będą na ofiarę. Popatrz, dostałam jedną, możemy zanieść ją do kościółka.
Popatrzyłam na Gajkę ze zdumieniem. Faktycznie, w ręce dumnie dzierżyła świecę, tyle że bez tego ciemnego mazaja.
– Miguel? A czym mażesz te świece?
– Krwią – odpowiedział spokojnie Miguel
– Krwią? – powtórzyłam z pewnym zaskoczeniem – Jelenia?
– Nie, akurat krowy. Ofiarnej. Zabiliśmy bydlątko jeszcze przed Waszym przyjazdem. By bogowie madrość wlali w nową władzę – Miguel uśmiechnął się jakby krzywo, choć wiedziałam już, że dość blisko owej władzy bywa. – Szykuję ofiary na Wirikutę. Pomaluj trochę, ja musze przynieść kolejną partię.
Wzięłam do ręki pędzel, nalałam na niego troche ciemnej już krwi i zamyśliłam się. Tutejsi Huichole na swą ukochaną, świętą pustynię pielgrzymują raz w roku, w okolicach marca. Przemierzają olbrzymi odcinek – z gór Sierra Madre Occidental na niziny – na Wirikutę, miejsce, które upodobali sobie bogowie. Tam w trakcie ceremonii spożywają święte peyote oraz składają ofiary dziękując za to co przyniosło życie i prosząc, by to co chowa w zanadrzu było dla wszystkich jak najlepsze.
Kiedyś Huichole całą tą ponad 400tu kilometrową drogę szli piechotą, teraz jeżdżą tam samochodami. Niemniej jednak wciaż jest to wielka wyprawa, szczególnie dla tych Indian, którzy poza swoją wioskę, skrytą głęboko w Sierra Madre nosa nie wystawiają. A jest ich mnóstwo, no bo po co mają to robić? Po co choćby do najbliższej większej wioski, oddalonej o 3h pełnej wybojów drogi jechać, skoro tu – na miejscu – jest wszystko? Jest dom, sklep, pole, szkoła, huicholski kościółek. Tu ludzie żyją i tu umierają, tu kochają się, żenią, rodzą dzieci. Są samowystarczalni, a świat zewnętrzny interesuje ich bardzo umiarkowanie. A zagląda on do nich tylko z ekranów telewizorów, bo internety ani telefonia komórkowa do nich jeszcze nie dotarła. Jest za to miejsce zwane radiostacja, a tam zwykły, stacjonarny aparat z tarczą do wybierania numerów i megafony, więc jak ktoś dzwoni, to wówczas na całą wieś, przez szczekaczki rozlega się komunikat, że Jose Morales ma się zgłosić do radiostacji na 16ta, bo będzie rozmowa. A jak ktoś chce zadzwonić do innego świata – wówczas idzie i po prostu dzwoni.
Mawia się, że Huichole najlepiej ze wszystkich podbitych ludów zachowali swą kulturę i wierzenia, bo zamiast walczyć, miękko dostosowali się do zmiany. A potem, ponieważ żyli w bardzo niedostępnych górach, albo być może dlatego, że „espanoles” zaczęli mieć inne problemy – generalnie dano im spokój, co zaowocowało oczywiście pomieszaniem chrześcijaństwa ze starą wiarą, na szczęście z niewątpliwym wskazaniem na stare wierzenia.
Huichole są bardzo duchowym plemieniem, zanurzonym w otaczającym ich, boskim świecie. Oś ich wiary stanowi święta trójca – Peyote, Jeleń i Kukurydza, a cała ich politeistyczna mitologia przesiąknięta jest kultem otaczającego ich świata fauny i flory. Kalendarz Huicholi ma swoje dni święte i swoje uroczystości, a w każdej z ceremonii Indianom towarzyszy peyote – święty kaktus rosnący na Wirikuta, pieszczotliwie zwany „abuelito” (dziadunio), dający im siłę oraz wiedzę.
Zapytałam Miguela, skąd się wzięło w ich życiu ta halucynogenna roślina. Opowiedział mi on wówczas piękną legendę o bardzo potężnym i dobrym Marakame (szamanie), który – gdy umarł – zamknął swoją wiedzę w peyote i w ten sposób zostawił ją potomnym. Huichole spożywają halucynogenny kaktus przy okazji uroczystości, traktując go, tuż obok jelenia i kukurydzy, jako najważniejsze sacrum, choć bez żadnego zadęcia – z szacunkiem i po przyjacielsku. Miguel z dumą pokazywał mi swoje mały, przydomowy ogródek pełen peyote, które przywiózł przy okazji jednej z pielgrzymek na Wirikutę. Peyote nie jest łatwo znaleść. Ma zielonoziemnisty kolor, a jego niewielkie łebki świetnie maskują się w pustynnym pyle. W szacunku dla rośliny Huichole ścinają samą głowę, zmawiając najpierw dziękczynna modlitwę, by potem, w trakcie ceremonii spożyć ją na surowo, lub w postaci wywaru czy proszku. Korzeń peyote zostaje w ziemi, by mądrość legendarnego Marakame mogła odnowić się na nowo.
W huicholskiej tradycji pięknym jest to, że marakame są nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, wnosząc niezwykle ważną, żeńską energie do ceremonii i codziennego życia. Marakame jest nie tylko szamanem, lekarzem leczącym duszę i ciało, ale i przywódcą duchowym, politykiem, artystą, opiekunem, psychologiem, gospodarzem i bogowie wiedzą czym jeszcze. Jest to funkcja niezwykle ważna i odpowiedzialna, obdarzona olbrzymim zaufaniem społecznym, poważaniem i szacunkiem, a rodzina, mająca w swych szeregach taką osobę uważana jest za błogosławioną.
Huicholska kultura przesiąknięta jest symboliką, a całe plemię głęboko w niej zanurzone. Na codzień kobiety ubierają się w kwieciste sukienki, kolorowe bluzki i specjalne chustki, służące za nakrycie głowy w dzień, a wieczór, za utrzymującą ciepło narzutkę, mężczyźni natomiast chodzą w białych, pięknie ozdobionych religijnymi symbolami bluzach i spodniach, głowy ozdabiając kapeluszem. Ten kapelusz to symbol Ducha, ozdobiony jest pięknymi koralikami (chaquiras), ptasimi piórami, na czubku zaś krzyżem, w środku którego występuje jakiś dodatkowy element – na przykład pompon czy kwiat. Jest to piękny symbol 4 stron świata połączonego z centrum. Z Duchem. Duch, Ogień, Jeleń, Kukurydza czy Peyote wszechobecne są w życiu Huicholi. Widziałam je wokół siebie na codzień – w postaci symboli wyszytych na ubraniach mężczyzn, w koralach, kolczykach i branzoletkach robionych przez kobiety, w muralach namalowanych na ścianach domów czy wreszcie w dziecięcych rysunkach wiszących na ścianach wszelkich tamtejszych instytucji edukacyjnych – od przedszkola do ponadpodstawowej szkoły.
I gdy tak patrzyłam na Miguela, ozdabiającego kolejną partię świec, w mojej głowie sformuowała się myśl, która nienazwana od dawna błąkała się po mojej głowie. Czy nie demonizujemy zanadto świętych, indiańskich roślin, nie dopuszczając do siebie ich sacrum, za to skupiając się na profanum? Czy na prawdę tak daleko odeszliśmy od natury, że przestaliśmy rozumieć jej głos? Dlaczego zgodziliśmy się, by naszym naturalnym środowiskiem stała się szarość betonu i śmierdzące od spalin powietrze? Gdzie, w którym momencie zgubiliśmy to, co mają w sobie wciąż Huichole – jedność z otaczającym ich światem, wdzięczność za każdy promyk słońca, zaufanie sobie i ufność w mądrość przodków, która kryje się w głębi niepozornego, halucynogennego kaktusa…
Jadzia Lach – to my dziekujemy. Temat jest zaledwie lizniety, opisany tak, jak my go naszymi oczami zobaczylysmy.. Mam nadzieje, ze Konrad niedlugo zmontuje krótką migaweczke z huicholskiego kosciółka. Niezwykły był, przynajmiej w mojej opinii i wątpię, by kiedykolwiek się tam Msze odbywaly.. No moze kiedys, bardzo dawno temu.. 🙂
Czekam wiec z niecierpliwoscia! Pozdrawiam Was dziewczyny
Pieknie to napisalas, czytalam z zapartym tchem, dziekuje:-)