Pierwszy dzień w Puerto Leguizamo przywitał nas cudowna tęcza. Rozładunek barki trwał, wiec my, skoro świt, wyładowałyśmy nasze plecaczki i ruszyłyśmy w poszukiwaniu schronienia. Bez specjalnego żalu za „El Emigrante”. Pan Kapitan okazał się być Nie_Do_Konca_Slownym_Człowiekiem i nie zadowolił się pięknie wymalowaną maszynownią. Wyśmiałam jego propozycję dopłaty do przejazdu i zupełnie bezstresowo przespałam nas jeszcze jedną noc na barce, ale bezstresowo tylko dlatego, że staliśmy przycumowani do ruchliwego miejsca, a na barce także spała jej obsługa, w tym i członkowie jego rodziny. Więc wiedziałam, że dopłaty nie wyegzekwuje siła. Ale przyznam, że niesmak z tego powodu pozostał mi aż do dziś.
Wędrowałyśmy przez Leguizamo niespiesznie. Pomimo wczesnej pory czułam wręcz, jak moja skóra zaczyna skwierczeć. Czym prędzej wiec myknęłyśmy do cienia i wlazłyśmy do pierwszego, losowo wybranego hostelu o dumnej nazwie Residencja de los Vjaheros:)))
Ceny nie wyglądały zachęcająco, ale ze nie chciałam telewizora ani wiatraka i obiecałam oszczędzać wodę, udało się nam zbić kwotę do atrakcyjniejszych 8 mil pesos za noc. Kolczyków w zamian pan nie chciał.
Szef hostelu we własnej osobie.
Łóżko zaklepane, czas posilić ciało. Gdzie? Ano oczywiście na Mercado (targ). Zupa z rybek z Putumayo, a na drugie rybka smażona, oczywiście też z Putumayo.. Nie wnikałam z jakiej wody zrobiony był kompot, na wszelki wypadek wyciągnęłam butelkę z mineralną.
Gaja i Peppa z miejsca znalazły nowe koleżanki, a mama mogła usiąść, odsapnąć i przez chwile nie myśleć o niczym.
Wyszłyśmy na ulice. Puerto Leguizamo, pomimo swojej etnicznej mieszanki wydawało się być bardzo patriotyczne.
W tym niezwykłym miejscu istniały w zasadzie cztery środki transportu. Motor, koń, lodka i nogi. Gdy ktoś zapragnął odrobiny luksusu, mógł wynająć jedna z 3 taksówek, jednakże z moich obserwacji wynikało, iż panowie w żółtych autkach raczej wiele okazji do pracy nie mieli. Leguisamo powinno być wiec piękne i ekologiczne. Nic bardziej mylnego. Smród spalin ze starych, niewyregulowanych motocykli gryzł w oczy i dusił w płucach. W godzinach szczytu starałyśmy się z Gaja nie wychodzić na ulice. A jak już, to boczkiem i szybciutko, bardzo uważając, bo motory nie baczyły na pieszych, a drogi miały szerokość 3 może metrów. No i zawsze można było trafić na jakiegoś pijanego od rana, zmotoryzowanego delikwenta, bo statystyki mówią, ze Puerto Leguizamo, niestety, ma jeden z najwyższych wskaźników alkoholizmu.
Leguizamo bylo maleńkie. Ot, taka wyspa ludzka na wielkim oceanie selvy. Dostać się tam można tylko lódka lub samolotem. W samym Puerto i okolicy jest cale 22 km dróg, wiec królują tu motory i autonogi. I przez te motory Leguizamo straciło trochę na swoim uroku – w godzinach szczytu na ulicach śmierdzi jak w komorze gazowej, a wieczorem trzeba bardzo uważać na przejeżdżające maszyny, prowadzone w większości przez totalnie zaprutych motocyklistów.
Na obrzeżach Leguizamo spotkałyśmy przedziwne zwierzęta – takie oto krowie rodzinki..
..oraz.. no własnie.. jak toto się nazywa?..
Krowy spotkałyśmy też dużo później, już przygotowane do drogi. Te własnie miały płynąc do Leticia, tam gdzie w pierwotnym założeniu i my miałyśmy się udać.
Patrzyłam na nie ze współczuciem. Cztery tygodnie rejsu w skwarze i na wodzie, wśród insektów i bez wielkiej możliwości ruchu mi, jako niekrowie, jawiło się jako koszmar.
Szłyśmy wolno brzegiem rzeki. Po raz pierwszy w moim życiu zobaczyłam takie ilości wojska na ulicy. Wojska na serio, nie tylko z dyskretnymi pistoletami, ale z gigantycznymi karabinami, sprawiającymi wrażenie gotowych do użycia. No tak, wszak byłyśmy dokładnie na granicy państwa kolumbijskiego, w dodatku w strefie działalności FARC i rejonie uprawy koki. Po drugiej stronie Putumayo stacjonowało natomiast Ejersito del Peru. Tak żeby wojsko kolumbijskie wiedziało, ze z Peru przelewek nie ma. I przyznam, ze ze smutkiem patrzyłam na te dwa wojska strzegące wyimaginowanej, granicznej linii, oddzielającej od siebie ludzi z dokładnie tej samej kultury, mówiącej dokładnie tym samym językiem, mającej tą samą, długą historię.
Usiadłyśmy z Maluchem nad Putumayo, tym razem z tej perspektywy przyglądając się rzece. Faktycznie, przypominała wielka autostradę. Co chwila przemykały większe i mniejsze łódki, malutkie, lokalne barki i wiosłowe czółna.
A przed nami, po peruwiańskiej stronie, czuwała nad światem gigantyczna Ceiba..
❤
kapibara.. to zwierze to kapibara