W Puerto Leguizamo dlugo nie moglam znalesc zaczepienia. Kontakty dane przez znajomych nie pomagaly, a agencji turystycznej nie bylo. Nie moglam wiec isc, wypytac co ciekawego w okolicy, ogladnac to cos wlasnym sumptem, a potem w poczuciu zadowolenia wrocic do domu. Na szczescie los postawil na mej drodze Don J – osobe, ktora wszyscy w Leguizamo znali. P
Don J byl przewesolym czlowiekiem, ktory ciagle sie smial i z tego smiechu bil sie dlonmi po udach:))) Zaskoczylo miedzy nami od pierwszego wejrzenia. I tak wlasnie wyladowalysmy z Gajsonem w jego fince..ekhm.. na wsi:)))
Wies – czyli poczatek dzungli – od Puerto Leguizamo dzielilo raptem 5 minut jazdy na motorze. Potem jeszcze tylko przeprawa przez calkiem szeroka i bagnista drozke wglab amazonskiego lasu i bach, bylismy na miejscu:)
Finka – czyli wiejski domek. Z pokoikiem wynajmowanym indianskiej rodzince. Choc pokoik to moze zbyt wyszukane slowo, bo kojarzy sie z dywanem, lozkiem i kawowym stolikiem. A tu klepicho, dwie prycze i koleboczacy sie stol z nieheblowanych desek. I tak tu sobie owa rodzina mieszka, i dobrze, bo wiadomo, jak sie w domu nie mieszka, to on niszczeje. Wiec oni w zamian za prace w obejsciu, czyli za karczowanie dzungli i kopanie niecek pod stawy rybne, spokojnie sobie w tej fince mieszkali.
Nam w udziale przypadl pokoik na strychu..
.. z calkiem interesujacym widokiem na juz wykarczowany teren..
.. oraz mrowcza autostrade, ktora zafascynowala Gaje totalnie:) W ogole od czasow naszej wedrowki do Fin del Mundo zycie mrowek stalo sie ulubionym tematem obserwacji Gai:)))
Ale wracajac do finki – w naszym miejscu zamieszkania byla tez bawialnia..
..radosnie dzielona z nowa, biala amiga z Polski..
.. oraz kuchnia i lazienka..
..a takze jadalnia.
Czasem nam ekhm.. padalo. Mowiac wprost deszcz siekal tak, jakby wodospady calego swiata zdecydowaly sie wylac wode prosto na nasza finke i jej okolice..
Ale gdy sie troszke przejasnialo, ruszalysmy z Gaja odkrywac swiat. A sciezki po swiecie wygladaly mniej wiecej tak..
Zadzieralysmy wysoko glowy, podziwiajac szerokie lapy wachlarzowatych drzew..
Albo dziwiac sie gigantycznym rozmarom roslin, lub ich czesci..
A takze zachwycajac sie mikrozyciem, choc na wszelki wypadek z daleka.
Choc makrozycie bez watpienia bylo tuz obok..
.. a wrecz tuz, tuz obok, a dokladnie kilkanascie metrow od finki..
Drugiego dnia dojechal do nas Victor, biolog z Bogoty, pasjonujacy sie wezami. Zatluczonego maczeta weza obejrzal z uwaga, potem westchnal z zalem, mowiac: jego wlasnie od dawna szukam.. Ale zywego..
Nie podzielalam osobiscie jego zalu.
Viktor pomedytowal, pomedytowal, a potem wydal wyrok:
– Dobra, jak nie moge go miec zywego, to niech sie przynajmniej na cos przyda. Wypreparuje go i bedzie do muzeum. – po czym zabral sie do dziela.
Gaj patrzyl z zafascynowaniem, lekiem i obrzydzeniem, mama podobnie, choc juz bez leku:) Gaj, widzac na czym polega preparowanie czym predzej pobiegl po swoja mechaniczna biedronke i szybciutko ustawil sie w kolejce:)
Popatrzcie kochani – tlumaczyl Victor – to sa zeby weza.. NIEEEEE!!! – odskoczyl przerazony, gdy mama Asia zapytala, czy moze ich dotknac – ABSOLUTNIE NIE!!! Jak sie skaleczysz, to jad Cie zabije. A nie jestem pewny czy maja antidotum w szpitalu.
Po czym rozkroil sprawnie Jego Jadowita Mosc, ukazujac gawiedzi najpierw wezowe pluco..
.. a potem reszte organow.. Gdy okazalo sie, ze waz jest kobieta, i to w dodatku w ciazy, mimo wszystko zrobilo mi sie jakos smutno..
Czas lecial nam po.. amazonsku. Bo tu czas ma inny wymiar. Nikt sie nie spieszy, wszystko manana i na spokojnie.. Dla mnie, przyzwyczajonej juz przeciez do poludniowoamerykanskich zwyczajow czas putumajski plyna jednak zbyt leniwie. Bylam bardzo glodna na nowe, przeciez w selwie bylam pierwszy raz w zyciu. Poza tym nasze wizy nie opiewaly na nieskonczonoc.
I gdy tak sobie gaworzylam z Viktorem o tym wszystkim, padla nagle niespodziewana dla mnie propozycja. Nie wierzylam wlasnym uszom. TYDZIEN W SELVIE??? Z BIOLOGIEM POD BOKIEM???WSROD MALEGO, INDIANSKIEGO COMMUNITY??? I PLACE TYLKO ZA NASZE JEDZENIE???
Dios mio, JASNE ZE TAK!!!:)))
Ale by to moglo sie wydarzyc, nalezalo z finki Don J zbierac sie natychmiast, a tu przyszedl deszcz i skala tego przedsiemwziecia zdecydowanie wzrosla. Ale nie az tak, by uczynic je niemozliwym, przeciez pojutrze ruszamy do Lagartococha!!! Jak to mowi pewna bardzo madra kobieta: jak sie chce – znajdzie sie sposob, jak sie nie chce – znajdzie sie powod:))) Kierunek wiec: Puerto Leguizamo. Czas sie przygotowac do nowej przygody:)))
❤
witam może mnie odczytasz- nie mam bloga -a ten przeczytałem czytam i obserwuje -zawsze się wzruszam czytając oglądając – wzruszam się -dziwne-pozdrawiam
Dziękujemy i wraz z Małą – nieustająco zapraszając – pozdrawiamy..