Aby dostać się do Pai, należy udać się na dworzec autobusowy Arcade i tamze, na tylach jednego z dwóch dworców (rozdziela je ulica) znaleść miejsce, skad odjeżdżaja autobusy, nyski i songthaewy (prościzna).
Różne rodzaje transportu mają oczywiście różny standard i godziny odjazdu. My jechalismy pojazdem najtanszym – tym co na filmie. Kosztowal 80 bth i odjezdzal co godzinę. Ostatni odjazd to 17.30.
Gdy wybierzecie naszą opcję, czyli najtaniej i najpóźniej – przygotujcie sie na zimno, bo jedzie się 4 godziny po górskich serpentynach. Co badziej wrazliwi niech zaopatrzą się także w woreczki do wymiotowania.
Jechałyśmy do Pai, uciekając z zatłoczonego i śmierdzącego Chiang Mai, w nadziei na kilka dni spokoju, zatrzymania, zieleni, słońca, widoku gór i szumu lasu. Nie wybrażacie sobie mojego szkou, gdy wysiadłam z collectivo. Pai wyglądało jak.. Chiang Mai, tylko w miniaturce. Dziesiątki turystów przewalało się przez zastawione straganami uliczki, motory warkotały na niskich biegach, przepychając sie między nimi, wokół panował gwar przygłuszany przez głośną muzyke dobiegającą nas z okolicznych knajp.
Załamałam się. Byłam zmęczona do granic możliwości kilkoma ostatnimi, bardzo intensywnymi podróżniczo dniami, zmarznięta po 3 godzinach serpentyn, wciąż z niestabilnym żołądkiem (och, te songteaw, znam je z Kolumbii, i tu i tam jazda kończy sie niezłą rewolucją błędnika) oraz twardymi od szarpnięc mięśniami. Była 22, należało rozglądnąć sie za noclegiem. Patrząc na ilość turystów i niską temperaturę – zwątpiłam. Bez wątpienia potrzebowałyśmy noclegu w pomieszczeniu. Wszystkie bambusowe chatki, tak urocze gdy ciepło, nie wchodziły w rachubę. No więc po raz drugi w życiu otworzyłam booking.com i zaczęłam szukać czegoś rozsądnego i niedrogiego.
Gdy doszłam do hostelu, załamałam się po raz kolejny. Był jasny, czysty i przytulny, jakimś dziwnym trafem dostałyśmy łożko w dormi za sympatycznym drewnianym przepierzeniem, ale.. hałas za oknem był nie do zniesienia. Muzyka z pobliskich barów plus stada przelatujących motorów sprawiały, że z niepokojem myslałam o nadchodzącej nocy. Ale to nie było najgorsze. Najgorszy był SMRÓD. Spalin na ulicy było tyle, że w dormi czuć je było bardzo wyraźnie.
– Z deszczu pod rynnę – pomyślałam wkurzona, pamiętając dokładnie taki sam smród i hałas w dormi w Chiang Mai – koniec z hostelami w centrum – postanowiłam – jutro idziemy szukać czegoś nowego.
Ranek wstał zimny i piękny, ale nie przysłonił on imprezowej atmosfery wczorajszej nocy. Ubrałyśmy się z Gajonem, spakowałyśmy dobyteczek i ruszyłyśmy na poszukiwanie nowego domu. Była Wigilia. Nie chciałam zostać tu na noc. Wolałam być już sama, niż w stadzie zawianych i rozkrzyczanych turystów, okupujących okoliczne bary.
Byłam strasznie zmęczona. Pobyt w Chiang Mai, najpierw na Starówce, a potem u naszego tajskiego hosta mocno nawątlił moje siły. Do tego dołożyło się przeraźliwe zimno, które w zasadzie już od popołudnia zaciskało obronnym skurczem mięśnie, nieważne gdzie byłyśmy. Nawet u hosta, w jego studenckim mieszkanku z półotwartymi, niedającymi się zamknąć oknami było po prostu lodowato.
W Pai nie było lepiej. Zimne podmuchy nakazywały ubrać długie spodnie i kurtki, a wieczór czapki i rękawiczki. Po raz pierwszy zastanowiałam się nad znacznym przekroczeniem naszego budżetu i poszukaniem dwójki z gorącym prysznicem, gdzieś na uboczu, wśród zieleni. Bo wokół Pai było pięknie, a ja byłam wykończona. Musiałam odpocząć.
Nie miałyśmy szczęścia w poszukiwaniach. Albo trafiałyśmy na kosmiczne ceny, albo miejsca nam się zwyczajnie nie podobały. Aż do czasu, gdy podeszłyśmy do dużego, drewnianego budynku. Wygladał on ciepło i sympatycznie, z rozsianymi pokoikami i wielkim, przestrzennym tarasem. Wokół było zielono, widać było góry, a sto metrów dalej płynęła rzeka.
– Mamo, a tu? – zapytała z nadzieją Gajka. Tu jej się też podobało.
– Tu będzie drogo – oceniłam – ale jak chcesz, zapytamy.
Ku mojemu zdziwieniu nie było tak źle. Dormi kosztowało 150 batów, właścicielka była przemiła, a śniadanie w cenie. Śniadanie zresztą – jak sie okazało potem – było do dyspozycji cały dzień, tak jak i gorąca woda, kawa, herbata i banany. Do tego wszystkiego do dyspozycji była lodówka i kuchnia, z której można było korzystać w razie potrzeby.
Nie wierzyłam własnemu szczęsciu – piękny budynek, małżeńskie łóżko w dormi, a to wszystko na uboczu, w ciszy, wśród śpiewu ptaków, w zieleni pól i drzew, z widokiem na góry.
Czym prędziej zapłaciłam za pierwszą noc i pobiegłam po bagaże. Dziś przecież Wigilia.
Kilka godzin później już siedziałyśmy z małą na tarasie Aya House. Słonko świeciło, po lodowatym poranku nie zostało ani śladu. Po drodze kupiłyśmy plastelinę, więc pijąc herbatkę i zajadając arbuza przygotowywałyśmy się do Świąt. Najpierw wylepiłyśmy świąteczna choinkę, potem zimowego bałwanka, a potem ozdobiłyśmy nimi nasze dormi. Niech wszyskim będzie świątecznie, a co!
A gdy przyszedł wreszcie magiczny wieczór, poszłyśmy do wioski wybrać dla Gajki prezent pod choinkę, zadzwoniłyśmy do rodziców, a potem ułożyłyśmy się spać. Oglądnęłyśmy razem świąteczną Peppę Pig, i zanim zasnęłyśmy, zdążyłam opowiedzieć Gajce, co to Gwiazda Betlejemska i Wigilia w Polsce.
***
2 dni później, godziny wieczorne
Nie uwierzycie. I ja nie wierzę. Niby wierzę, bo widzę litery czarno na białym, ale nie wierzę, że się to wydarzyło naprawdę. I nie wiem jak zasnę dzisiaj w nocy.
„Cześć, Wesołych Swiąt, chociaż już się właściwie skończyły. Nie mogę znaleźć informacji, gdzie aktualnie jesteście. Wiem, że prawdopodobnie Tajlandia. Jakbyście miały po drodze (…) to wraz z moją żoną zapraszamy na pierogi.” – napisał do mnie nieznany mi zupełnie człowiek.
A potem, parę chwil później – zupełnym zbiegiem okoliczności i zupełnie niespodziewanie – od tego nieznanego mi przecież, a nagle bliskiego człowieka dostałam na Gwiazdkę prezent, o którym marzyłam, odkąd zobaczyłam „The Big Blue”.
Ale nie muzykę Sierry mam teraz w głowie. W głowie gra mi Raz, Dwa, Trzy.
Pamiętacie „W wielkim mieście”?
Zaśpiewajcie, zanuccie ją razem ze mną!..
Gwiazdorze..
Istniejesz!!!
***
„(…) W wielkim mieście rośnie balon
wielkich marzeń które pracę znów
gwiazdorom dają
a gwiazdorzy te marzenia
noszą w workach po kieszeniach (…)”
Szkoda,że minęłyśmy się w podróży, też przemierzałam taką tajską trasę. Pai, jak dla mnie magiczne, tylko trzeba przejść przez tę zatłoczoną ulicę z nocnym targiem, wypożyczyć rower czy skuter i rozkoszować się widokami. 🙂 Ale i tak nocny targ jest tam niczym w porównaniu z targiem weekendowym w Malacce, tam już jest przesada. 😀
Hahaha, zgadzam sie! Malaka mnie zauroczyla, bo stalam sie czescia sprzedajacych wagabundow – taka to specyfika naszego hostelu byla, cudna atmosfera, duzo smiechu. A Pai – tez ja pokochalam i z sentymentem wspominam, ale o tym bedzie dopiero w nastepnych odcinkach (o ile dam radę! @Mila Lu udostepnila nam swoja kawalerke z netem, wiec pisze dzien i noc, i juz mi sie w glowie kreci od tego pisania, ale od stu lat nie mialysmy takich komfortowych warunkow pracy – wiec nadrabiam – @Mila Lu – dziekuje! )
http://somosdos.pl/2017/11/le-village-malacca-guesthouse/ 😀
Asia, masz pod ręką gdzieś ten wasz kod na bookingu? Bo mi się zawieruszył, a będę robić sporo rezerwacji w najbliższych dniach. Sorry za kłopot, ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
Dzisus, Marta, rób mi ten kłopot trzy razy dziennie! Strasznie Ci dziekuje, ze o mnie myslisz! Juz się robi!!!
https://www.booking.com/s/23_8/66296792