Poprzednią część historii znajdziecie w tekście: „Sri Lanka. Pierwszy przypadek koronowirusa.”
Dobry Boże.. Trwa kolejny dzień kwarantanny.. Gaja śpi w pokoju obok, a ja patrzę jak wschodzi słońce nad blokami, które są na przeciwko. Czerwienie i złocistości pojawiają sie najpierw na chmurach, robi się coraz jaśniej, aż w końcu wielka kula słońca zalewa mnie siłą swoich promieni.
Siadam do stołu. Koło mojego komputera książki Gajki, porozrzucane kredki, pusty talerz i bańki mydlane, które puszczał maluch przed samym snem.
Wkoło chaos. W głowie chaos. W żołądku ciężka kula. Na korytarzu plecak nie-do-końca wybebeszony, który omijam dużym łukiem. Jeśli na nim cokolwiek jest, do końca kwarantanny powinno zemrzeć śmiercią naturalną. Na podłodze, przy drzwiach różne drobiazgi podróżnicze, rozrzucone i nietykane z tego samego powodu.
Trwa kolejny dzień, właśnie dzwoniła policja. Zameldowałam się wraz ze śpiącym Gajem, Panowie zadali kilka pytań, pożartowaliśmy na koniec i poszli swoją drogą, a ja znowu zastygłam przed komputerem.
Zmęczenie. Tak chyba najkrócej mogę opisać swój stan. Wielkie psychiczne, rozlane na całe ciało zmęczenie, ciężka głowa i powieki. Próbuję sie mobilizować do pisania, ale wyjątkowo opornie mi to idzie. Tak więc opisywanie ostatniego czasu muszę rozbić na kilka dni, próbując wrócić do tego, co działo się dwa tygodnie temu, do tych wszystkich emocji, przemyśleń, szarpań się z samą sobą, do tych wszystkich niepewności. Czy będę w stanie dokładnie zapisać rozwój wydarzeń, które kształtowały moje decyzje – nie wiem. Ale tak czy inaczej chcę spróbować..
Wyjazd w ciemno.
Nilaveli Beach była dla nas zagadką. Dotarłyśmy tam totalnie czarną, wiejską drogą, żartując sobie, że to faktycznie wyjazd w ciemno. Na niebie nie było nawet księżyca, a krzaki wzdłuż drogi zwłowróżbnie skrzypiały.
– Boisz się mamo?- pytała Gaja całkiem pewnym głosikiem
– Skądże! – odpowiadałam równie pewnie – Czego tu się bać? Zwierząt? Zwierzęta nie zaatakują człowieka, bo i po co. Ludzi się trzeba bać Gajonku, tylko ludzi. Tylko oni mogą nas skrzywdzić.
„Szur-szur.. Szur – szur.. „- Dobiegło nas wyraźnie z krzaków.
Błyskawicznie obróciłam się na pięcie i zaświeciłam lampką w tym kierunku.
– Chyba się jednak boisz mamuś.. – powiedziała z troską Gaja – Nie bój się, to są raczej zwierzęta.
Gaja miała całkowitą rację. Owszem, bałam się tych ciemności. Moja mądra córka wyczuła to bezbłędnie, tak jak zresztą wyczuwała wszystkie moje nastroje od wielu lat.
– Patrz mała, jest drogowskaz! – ucieszyłam się, gdy światło latarki omiotło przydrożny słup – Przynajmniej wiadomo, że hostel jest tam, gdzie pokazuje mapa.
-Nooo.. Ale jakoś ciemno tam.. – ostudziła mnie córka.
Faktycznie, ze strony, w której powinien być hostel świeciło się jedno małe światełko, a wyłaniająca się z ciemności brama wyglądała na zamkniętą.
-Wchodzimy. – zadecydowałam – Trzeba sprawdzić na miejscu o co chodzi.
– A psy? – zaniepokoiła sie Gaja
– To hostel, nie mogą spuszczać psów na noc – uspokoiłam, choć w tej sytuacji wcale nie byłam tego taka pewna.
Brama ze skrzypem puściła. O dziwo nie była zamknięta tylko na rygiel. Wolno poszłyśmy w kierunku budynków.
– Halo! Halo! HALOOOO!
– Mamo, tu chyba nikogo nie ma.. – zauważyła przytomnie Gajka.
– Cholerka! – rzuciłam ze złością. Nie uśmiechało mi się ciągnięcie naszych bambetli z powrotem, w ciemnościach do głównej drogi. Poza tym było dość późno, gdzie teraz znajdziemy nocleg? – Sprawdź Gaja pokoje. Może któryś będzie otwarty. – zarządziłam.
Welcome to the Hotel California..
Niestety, hostelowe pokoje były zamknięte. Poszłyśmy więc pod drugie źródło światła – duży gmach, który okazał się być hotelem.
– Aleee puuuustooo..- przeciągneła Gaja wyrazy. Faktycznie, wszystko co widziałam w nikłym świetle żarówki wskazywało, że nikt tu nie mieszkał. – Mamo, tu są monitory!
Rzeczywiście, w opuszczonej recepcji na monitorach wyświetlał się podgląd z hotelowych kamer.
– To pewnie przekaz bezpośrednio na komórkę właściciela. – skwitowałam – No nic, pokrzyczmy jeszcze chwilkę i trzeba się zastanowić nad planem B.
– HALOOOO! JEST TU KTO???? – wrzasnęłam z całych sił.
– HALOOOO! HALOOOOO! – dołączyła się Gaja.
Nic. Cisza, pustka i szum morza.
– HALOOOOOOO!!!
Nagle w jednym z okien zaświeciło się światło.
– Udało się! Udało! – podskoczyła radośnie Gaja.
Skrzyyyyyp.. Nienaoliwione drzwi jęknęły przerażająco. W szparze pokazało się najpierw ciemne oko, a potem cała postać starszego już mężczyzny.

Joel – gospodarz „Pigeon Hotel and Hostel”. Człowiek – serce.
– Dzień dobry! – powiedziałam radośnie – My na nocleg!
– A rezerwację Państwo mają?
– Nie mamy! Nie chciałyśmy obciążać Państwa kosztami bookingu.. Wierzę, że się jakoś dogadamy.
– Aaa, to dobrze.. – mężczyzna wyraźnie się ucieszył – No to zapraszam! – Drzwi otworzyły się szeroko – mamy tutaj piękne pokoje za 3,5 tysiąca rupii..
– Dziękuję, ale my do dormitorium chcemy. Widziałam, że u Państwa jest. – oznajmiłam miło.
– Doooormiii.. – mężczyzna skrzywił się niezadowolony – No to choć Państwo zobaczą hotel..
Nie chcąc drażnić mężczyzny, zajrzałam do pokoju. Było to zwykłe, prościutkie pomieszczenie ze śladami pleśni i dawno już nie odświeżanymi ścianami. Zapach stęchlizny był tak intensywny, że czym prędzej wyszłam na korytarz.
– A ciepła woda jest? – zapytałam, starając znaleźć uzasadnienie dla ceny.
– Ciepła woda? – zdziwił się szczerze gospodarz – U nas jest tak ciepło, że ciepła woda nikomu nie jest potrzebna!
– No rozumiem. Dziękujemy. Możemy już pójść do dormi?
Mężczyzna z niechęcią zamkną drzwi.
– Ale wiecie co, mam jeszcze dwuosobowe pokoiki bez łazienki w dobrej cenie, jedyne 1500 rupii, pokażę Wam!
Pokornie podreptałam za nim. Pokoiczki były fajne. Cena za pokoik przystępna. Dla dwóch dorosłych osób super, dla matki z dzieckiem wręcz luksus. Ale to wciąż ponad dwa razy więcej niż dormi. Szybko ukrócam pokusę. Przecież będziemy w hostelu spędzać tylko noce.
Dormitorium.
– Mogę spojrzeć na dormi?
– Ach, pani tylko dormi i dormi.. – gospodarz niechętnie otworzył drzwi ostatniego pokoju.
Tam – sześć piętrowych łóżek i metr kwadratowy pomiędzy nimi. Ścisk obłędny. Sześć osób i sześć plecaków w tym miejscu absolutnie przerastało moją przyzwyczajoną do wielu kuriozów sytuacje. Tyle że dormi było pusciusieńkie, tak jak i cały obiekt.
– Biorę dormi. – zadecydowałam – Jedno łóżko.
– Może jednak skorzystają Panie z dwóch? – zachęcał gospodarz.
– Dziękuję, ale my zawsze śpimy na jednym – odpowiedziałam zgodnie z prawdą – Ale jeśli rano okaże się, że okolica jest ładna, zostaniemy tutaj na minimum tydzień. – dodałam zgodnie z prawdą. Potrzebowałyśmy już zatrzymania, odpoczynku od podróży, od ciągłego przemieszczania się i aktywności, potrzebowałyśmy opuścić ochronna gardę i po prostu pobyć w jednym miejscu dłużej.
Gospodarz wyraźnie się ucieszył.
– Dobrze, niech i tak będzie. Ale że spodoba się Paniom, jestem pewny. Plaża jest jak z folderów, woda płytka i czysta. Zapraszam na dopełnienie formalności.
Już gdy siedzieliśmy przy stole, a kolorowe rupie przepływały z rąk do rąk, okazało się, że gospodarz jest rozmowną i bardzo sympatyczną osobą.
Popłynęły więc opowieści o świecie, Sri Lance i jego życiu. O tym, jak wychował się na małej plantacji herbaty w górach Nuvara Elija, jak tam później pracował i jak zakochał się w młodszej o 15 lat, ślicznej Tamilce. O tym, jak się pobrali i jakie szczęście mieli, gdy w 2004 roku, wyjechali na Wigilię do rodziny w górach. (*) O tym, jak rodziły im się dzieci i jak z obłędem w oczach uciekali do Dubaju, gdy wybuchł ostatni etap wojny przeciwko Tamilskim Tygrysom. I o tym, jak wciąż ciężko być Tamilem po 10 latach od zakończenia domowej wojny.

Nasz mały, cichy raj. [Wyjazd w ciemno. Jak znalazłam raj]
Gdy mówiliśmy sobie „dobranoc”, było już dobrze po północy. Gaja spała mi w ramionach, ukołysana szumem oceanu. Nie wiem, co czuł Joel, z uśmiechem ściskając mi rękę, ale ja, ocierając mokre od łez oczy wiedziałam, że znalazłam tu nowy dom. Tu, wśród Tamilów, na wschodnim wybrzeżu Sri Lanki.
Ciąg dalszy znajdziecie w tekście pt. „Nilaveli Beach. Mój mały raj.”
***
(*) w Wigilię 2004 roku przez kraje leżące na brzegach Oceanu Indyjskiego przetoczyło się gigantyczne tsunami. Fala, która uderzyła w Nilaveli Beach była wyższa niż palmy kokosowe i ówczesny czteropiętrowy hotel zmyła z powierzchni ziemi. Pigeon Hotel i Hostel, w którym zamieszkaliśmy, wybudowano po tragedii.
***
Na film o tym jak znalazłam raj, zapraszam Was tutaj (klik), natomiast dalsza część opowieści kryje się tu:„Nilaveli Beach. Mój mały raj.”(klik)
Wiem ze jesteś Asiu umęczona doświadczeniami ostatniego tygodnia ale czekam bardzo na dalszą część opowieści o raju.
Już jest.. Zapraszam.. <3