– Wiesz co, Rona? Jutro jedziemy na Cmentarz Północny. Masz ochotę się z nami wybrać?
Rona popatrzyła na mnie dziwnie.
– Po co chcecie tam jechać?
– Zobaczyć groby sławnych ludzi. I spotkać tych, którzy w grobach mieszkają. Pogadać z nimi jak się da. Posiedzieć. Pobyć.
– Zwariowałaś? Przecież tam jest niebezpiecznie! Musisz znac kogoś z środka, by tam wejść. Nie możesz iść tam sama! Okradną Cię! Porwą dziecko!
Rona raczej nie była panikarą. Jej słowa rozważałam w milczeniu. Były one w kontraście do tego, co wyczytałam w sieci, ale może coś się zmieniło. Sytuacja w tego typu miejscach jest dynamiczna, dziś jest dobrze, jutro może być źle, nim tam faktycznie pojedziemy, trzeba zrobić porządne rozeznanie.
Z pomocą niechcący przyszedł nam partner Rony.
– Cmentarz Północny? Bez problemu! – powiedział, gdy przy kolacji poruszyłam sprawę naszych jutrzejszych planów – Jasne, że tam bezpiecznie. Niebezpiecznie to jest koło portu, ale na Północnym? Pogrzeby tam ciągle, ludzie się kręcą. Możecie jechać spokojnie.
Zostałyśmy przekonane. W końcu John mieszkał przy cmentarzu, był bardzo wiarygodnym źródłem wiadomości. Na wszelki wypadek jednak zabrałam ze sobą tylko komórkę. Bo co, jeśli Rona miała jednak trochę racji?

Łódź na rzece Pasig to najszybszy rodzaj transportu publicznego w Manili. Trzeba tylko pamiętać, że ostatnia łódź odpływa z centrum o 5 pm i zawsze warto upewnić się, że faktycznie będzie.
Z każdej dzielnicy leżącej przy rzece Pasig najłatwiej, najtaniej i najszybciej dostać się do centrum tramwajem wodnym. Mało kto wie o jego istnieniu. Nawet moja hostka, mieszkająca naprzeciw przystanka wodnego nie miała pojęcia, że takowy transport faktycznie funkcjonuje, tłumacząc mi, że tenże przystanek to spadek po nieudanej próbie wykorzystania naturalnego toru rzeki do transportu ludzi.
Postanowiłam to sprawdzić. Na brzegu rzeki Pasig pysznił się mały, klimatyzowany budyneczek z napisem Guadalupe. Okazał się być jak najbardziej otwartym. Na krzesłach poczekalni siedziały trzy osoby, w kasie miła pani sprzedała nam bilety, a strażnik doradził gdzie wysiąść. Bilet – jak na taką odległość był bajecznie tani, bo do Intramuros kosztował tylko 50 peso (dzieci nie płacą), a w dodatku transport był superszybki. Według rozkładu, droga do centrum miała nam zająć tylko 45 minut, co w Manili czasem równa się przejechaniu kilku przecznic.

Brama wjazdowa do Binondo, czyli chińskiej dzielnicy.

Brama do China Town.
Faktycznie, skok w okolice China Town, zwanego tu Binondo (tagalok = dzielnica na wzgórzach) zabrał nam dokładnie 50 minut. Przetawersowałyśmy tą najstarszą w Azji Południowo Wschodniej chińską dzielnicę, złapałyśmy odpowiedniego jeepka i po chwili byłyśmy już dwie ulice od kompleksu dwóch, sklejonych plecami cmentarzy – Chińskiego oraz Północnego.

China Town. Miejsce, gdzie kupisz wszystko.

China Town. Komórka czyli dobro powszechne.

China Town. Kupisz tu wszystko – od karabinów po wibratory.
Na pierwszy rzut poszedł Cmentarz Chiński. Szłyśmy wąską, prowadzącą do niego uliczką, obrośniętą z obu stroni biedadomkami. Czułam się tam nieco nieswojo, ale nic obiektywnie rzecz biorąc nie powinno tego uczucia wywoływać. Miejscowi ludzie żyli swoim życiem, reperowali stare motocykle, prali, bądź siedzieli na chodniku, odpowiadając uśmiechem na mój uśmiech. Było jak zawsze, jak zwykle. Na wszelki wypadek zapytałam jeszcze strażnika przy bramie, czy Cmentarz jest bezpieczny, ale gdy mężczyzna skinął głową i z szerokim uśmiechem wskazał nam wejście, nie wahałam się ani minuty.

Street of Manila.
Weszłyśmy na teren cmentarza i – osłupiałyśmy.
– Mamo?.. – zapytała Gaja – Czy to naprawdę są groby? To nie są przypadkiem domy?
Ja też miałam wątpliwość.
Wzdłuż alei Cmentarza pyszniły się olbrzymie, często piętrowe budynki o sporym wejściu i dwóch okienkach po obu jego stronach.
– To groby Gaju.. A raczej grobowce.. – odpowiedziałam
– Albo domy grobowe! – wykrzyknęła Gaja – Mogę zobaczyć, co jest w środku?
– Jasne córko, chodźmy, sama jestem ciekawa!

Cmentarz Chiński
Groby były pozamykane, ale przez okienka łatwo było podejrzeć, jak wyglądał środek. A wyglądał imponująco.
– Mamo, patrz, ubikację tu nawet mają! I prysznic! I ławeczki! I stół! O, gniazdko elektryczne jest mamo, mogłabyś tutaj bloga pisać! – wykrzykiwała Gaja rewelacje.
Faktycznie. Grobowce przypominały małe kawalerki, z tą różnicą, że zamiast łóżka stał wielki, rodzinny grób.
– A na tym grobie to by się nawet wyspać dało! – kontynuowała Gaja swoje mieszkalne spostrzeżenia. Od czasu pobytu na indonezyjskiej wyspie Flores była zupełnie oswojona z życiem nagrobnym. Dosłownie – na Flores, na grobach zbudowanych tuż przy domach toczyło się całe towarzyskie życie – tam się jadło, drzemało, grało w karty czy piło wódeczkę. Gdy wyraziłam wątpliwość, czy faktycznie tak można, nasz ówczesny, indonezyjski host się roześmiał.
– Mama była bardzo równym człowiekiem – skwitował – na pewno nie ma nic przeciwko temu, a my mamy wrażenie, że wciąż jest tutaj z nami.
– Wiesz Gajka, tu ludzie faktycznie mieszkają w grobowcach – zaczęłam swoją opowieść – Są tak biedni, że nie mają domów, więc znajdują grobowiec i tak sobie ze zmarłymi mieszkają.

Chiński Cmentarz.
– Ale ludzi tutaj nie ma. Dlaczego? – zauważyła Gaja
– Nie wiem, też jestem zdziwiona – odpowiedziałam – Chodź, popatrzymy dalej.
Im głębiej wchodziłyśmy w plątaninę dróg i alejek, tym mniej reprezentacyjne budowle tam stały. Coraz częściej zdarzały się stareńkie, zaniedbane groby, gdzieniegdzie straszyły osypujące się ruiny. Na samym końcu, z muru za którym był już Cmentarz Północny, patrzyły na nas setki kwadratowych oczu katakumb.

Na tyłach cmentarza spoczywali najuboźsi.
Cmentarz Chiński nie był zamieszkany. Raptem pięć może grobów wyglądało tak, jakby ktoś tam przebywał. W jednym spotkałyśmy starszego mężczyznę, w innym spała sobie kobieta. Było cicho, spokojnie, śpiewały ptaki.
Znalazłyśmy więc z Gajką zacienioną przygrobną altankę i tam otworzyłyśmy spakowane w domu pojemniki ze spagetti.
– Mamo – mówiła Gaja między kęsami – Ale gdzie oni robią siku? Skąd biorą wodę? Przecież tu nic nie działa!
Faktycznie. To było i moim pytaniem. Krany, które otwierałyśmy były zepsute albo nie było w nich ani drobinki wody. Publiczne szalety, z których przyszło nam korzystać z tegoż powodu wołały o pomstę do nieba.

Chiński Cmentarz.
– Nie wiem, kochanie. Jakoś sobie muszą radzić. Może przywożą wodę tutaj w butelkach. A sikają gdzie się da?.. Chodźmy Gajuś. – zaproponowałam, widząc, że w pojemniku malucha widać już dno – Zobaczmy jak jest na drugim cmentarzu.
Cmentarz Północny witał nas wielką bramą z ustawionymi pod nim tricyclami. Przypominał mi nieco Powązki w święta, tyle było pod nim ruchu, kręcących się ludzi, samochodów.
Tyle co przeszłyśmy przez bramę, osłupiałam po raz kolejny. Na głównej drodze prowadzącej przez Cmentarz zrobione było boisko do koszykówki!
Wyciągnęłam komórkę i zaczęłam robić zdjęcia. Obraz był totalnie surrealistyczny!
– Przepraszam Madam – usłyszałam męski głos. Za moimi plecami stał rosły Filipińczyk w granatowym uniformie. – Tu nie wolno robić zdjęć.
– Słucham? – zdziwiłam się – Jak to nie wolno robić zdjęć? Przecież to cmentarz, miejsce publiczne.
– Tak, zgadza się. Takie reguły. Proszę natychmiast schować komórkę, bo będę musiał Panią stąd wyprosić!

Boisko do koszykówki na głównej drodze Cmentarza Północnego.
Schowałam, ale tylko na chwilę. Wyciągnęłam ją kawałek dalej, jak i inni ludzie, którzy po cmentarzu sie akurat przechadzali, aczkolwiek po każdym zdjęciu szybko chowałam ją do kangurki.
Cmentarz Północny był totalnie inny od Cmentarza Chińskiego. Przede wszystkim był pięknie zielony. Rosły tu stare, rozłożyste drzewa dający miły cień i całkiem sporo ozdobnych krzaków. Główna różnica jednak polegała na obecności ludzi. Na Cmentarzu Chińskim było pusto. Cmentarz Północny natomiast tętnił życiem.
Szybko zorientowałam się, że ludzie, których widzę, to mieszkańcy cmentarza. Odwiedzający też tu byli, ale przemykali oni najczęściej w wynajętych jeepach lub tricyklach na odbywające się tu pogrzeby. Po cmentarzu piechotą chodzili głównie tutejsi.

Cmentarz Północny.

Cmentarz Północny
Ani przez moment nie czułam się tu nieswojo. Ludzie żyli swoim życiem, stały stragany z dewocjonaliami oraz jedzeniem, biegały dzieci, na murkach siedzieli starsi. Ruszyłyśmy więc z Gają przed siebie.
Z głównej uliczki skręciłyśmy w pierwszą lepszą boczną i trafiłyśmy wprost na cmentarne osiedle. W grobach, tak jak w pokojach mieszkały całe rodziny. To było niezwykłe zderzenie mojej polskiej kultury, w której cmentarze są miejscami nabożnej czci, gdzie się nie biega i nawet mówi przyciszonym głosem, a kultury Filipin, gdzie – ze względu na panującą biedę i rozmach w budowaniu grobowców – cmentarze przez biedotę zostały zaadaptowane na mieszkania z całkiem niezłym skutkiem.

Cmentarz Północny
Wyglądały one o tyle niezwykle, że w grobowcu, wśród łóżek, półek, rzeczy i garnków stał sobie grób, milczący i cichy, a w nim właściwi gospodarze tegoż miejsca, których twarze spoglądały w milczeniu z nagrobnych tablic.
Szłyśmy z Gają rozmawiając o tym innym, otwierającym się przed nami świecie, gdy natrafiłyśmy na sporą grupkę dzieci. Bawiły się w jakąś grę, która trochę przypominała zabawę w chowanego, ale miała dodane elementy, których nie rozumiałam. Jak tylko dzieci zobaczyły Gaję, otoczyły nas ciasnym kółkiem.
– What is your name? – wydukał jeden z chłopców.
– Gaja! – odpowiedział mały człowiek
– Kaja? Jaja? Laja? – zaszeptały niepewnie dzieci
– Gaja! – przejęłam pałeczkę – A wy? What is your name? – zapytałam wskazując palcem na poszczególne dzieciaki.
– From? From? – dopytywał sie drugi chłopiec
– From Poland – odpowiedziałam zgodnie z prawdą
– USA! – uśmiechnął sie chłopiec
– Not USA! – prostowałam – Poland! Europa! – zdając sobie sprawę, że i tak przecież nie wiedzą, gdzie jest Europa. Dla tych dzieci, podobnie jak dla dużej ilości niewykształconych ludzi, każdy biały przybysz pochodził ze Stanów. Brało się to z amerykanizacji, jaką przeszły Filipiny najpierw podczas jankeskiej okupacji przed II Wojna Światową, a potem już podczas obecności wojsk amerykańskich wyzwalających Filipiny spod jarzma japońskiego.

Cmentarz Północny.
Dzieci przyglądały się nam, co rusz zagadując w tagalog. Niestety, nie rozumiałyśmy ani słowa. Ale dzieci, oprócz ojczystego, mają swój własny, dziecięcy język. Ani się nie obejrzałyśmy, jak wciągnęły Gaję do chowanek, jedno przez drugiego tłumacząc jej reguły gry. Tyle, że Gaja nie rozumiała ich ni w ząb.
– Po prostu musisz się schować. – włączyłam się po chwili, ale faktycznie, były jakieś dodatkowe reguły. Po dwóch próbach Gaj więc spasował i zaczęłyśmy się po prostu zabawie przyglądać.
Na sygnał dzieci rozpierzchały się po grobowcach. Niektóre właziły na wysokie dachy, inne kryły się w kryptach czy ruinach, jeszcze inne przycupywały za drzewami, a potem pędem, jak szukający się zagapił, dopadały ulicy i wykopywały jak najdalej ułożone tam klapki. Szukający musiał je jak najszybciej pozbierać, a jednocześnie znaleźć inne dzieci, które skradały się ku ulicy, a potem dopadały klapek i wykopywały je znowu.
Zaczynał nas gonić czas. Ostatnia łódż do domu była o 5 pm, a musieliśmy jeszcze wrócić na przystań. Pożegnaliśmy wiec dzieciarnie i ruszyliśmy dalej.

Cmentarz Północny.
– Mamuś, jestem głodna. – oświadczyła Gaja
Nie odważyłam się kupić sprzedawanego, gotowanego w grobach jedzenia, mając przed oczami chociażby ten króki dokument, (klik) ale bułki, które sprzedawała wesoła Ate kilka grobów dalej w sam raz nadawały się na zaspokojenie głodu, a jednocześnie było to jakieś wsparcie tutejszej społeczności. Kupiłam też przy okazji kilka bułek i kaw do domu oraz gumę do żucia dla Gai. I pewnie kupiłabym jeszcze kilka rzeczy więcej, ale brakło mi przestrzeni w moim plecaczku, gdzie już parasol, kapota i butelki z wodą wciśnięte były.
– Choć maluszku – rzekłam, gdy na prośbę Ate zrobiłyśmy sobie zdjęcia z całą rodziną i po kolei wszystkimi ich członkami – Lećmy już.. Wrócimy inną alejką i czas łapać jeepneya na przystań.

Cmentarz Północny.
Maluch skrzywił się szpetnie. Podobało się Gajence wsród tych grobów, które były jak jeden wielki plac zabaw, zanurzony w zieleni. Nie śmierdziało tu spalinami, było całkiem czysto, pojazdy przemieszczały się tylko po głównych alejach. Ja też, im dłużej po cmentarzu wędrowałam, tym bardziej przekonywałam się, że to całkiem dobre miejsce do mieszkania. Oczywiście, jeśli się ma w perspektywie bezdomność lub slamsy, ot chociażby takie, jak przy naszej przystani na Gwadalupe. Slamsy, sklecone z kartonu, blachy falistej i desek, gdzie szczury i karaluchy to widok codzienny, a smród w upalny dzień jest taki, że nos urywa. Mając to w pamięci Cmentarz Północny w Manilii, ze swoimi otoczonymi przez drzewa grobowcami jawił się jak superprzyjazna i zdrowa okolica.

Cmentarz Północny.
Jestem pewna, że i tu, i tu kwitła przemoc – ta większa i mniejsza, w każdym z tych miejsc handlowano dragami, i tu i tu dzieci nie chodziły do szkoły, pomagając w domach lub od najmłodszych lat pracując po 10 godzin przy segregacji śmieci, zarabiając grosze. Tu, na Cmentarzu Północnym widziałam oczywiście tylko samą powierzchnię, bez języka, tłumacza, czasu i kontaktów nie będąc w stanie wniknąć nieco głębiej, ale porównując samą powierzchnię, wciąż Cmentarz Północny wygrywał.
Mam nadzieję, że ludzie tam mieszkający będą mogli tam zostać, nie wyrzucani przez władze, tak jak to się stało na innym cmentarzu. Oni nie mają gdzie pójść, a o ile nie dewastują grobów, mogą przecież koegzystować ze zmarłymi.
Zastanowiałam się przez chwilę, czy jakbym ja była właścicielem takiego grobowca, czy miałabym coś przeciwko temu.
Nie, z pewnością bym nie miała.
A Wy?
zastanawia mnie ten znak, jaki pokazują do zdjęcia. z małym i serdecznym palcem wystawionym.
Mnie też, oczywiście o to pytałam, ale nikt nie potrafił mi wyjaśnić, co to jest za znak. Po prostu robią go do zdjęć, bo taka moda.. Ktoś mi wspomniał tylko, że to takie „jedtem fajny” jest. A robią tak nie tylko na Filipinach, ale w całej znanej mi Azji Pls Wsch..
Asiu niesamowite miejsce. Wygląda jak miasteczko z małymi uliczkami i domami. Nie do pomyślenia, że ludzie tak mieszkają a jednak 🙂 życzę im szczęścia w tym dziwnie wyjątkowym miejscu.:)
Wybrałem się kiedyś na wycieczkę po cmentarzu w Melbourne. Przewodniczka z pochodzenia Włoszka. Przed wojną – mówiła – w soboty kwitło tu życie towarzyskie, ludzie przychodzili całymi rodzinami, z dziećmi, zabawkami, jedzeniem. W rotundzie grała orkiestra. Całodniowy piknik w pobliżu zmarłych.
Wtedy życie i śmierć sąsiadowały ze sobą. Człowiek rodził się w domu i umierał w domu. A teraz? Rodzi się i umiera w szpitalu. Czym jest obecne życie? Pobytem na przepustce ze szpitala.
u nas by nie przeszło… za dużą wagę przywiązujemy aktualnie do naszych własnych, prywatnych tradycji. W Łodzi sa cmentarze żydowskie, prawosławne, nawet romski. Romskie pochówki i obchody Wszystkich Świętych są trochę inne niz nasze i już się krzywo na nie patrzy. Jak byłam mała nie raz widziałam jak grupa Romów rozkladala sie z jedzeniem i piciem na płytach nagrobnych albo na wmurowanych stołach. Całą rodziną siedzieli, jedli, pili, generalnie fiestowali. Bardzo mi się podobał kontrast z naszą zadumą. Od kilku lat niestety już nic takiego nie udało mi się zauważyć…