Zaśmiecone plaże na Filipinach widuje często. Za często. Lokalne społeczności żyją w śmieciach i nie mają potrzeby zmiany tego stanu, a wynika to z biedy, przyzwyczajenia i zerowej edukacji ekologicznej. Dopiero pojawienie się turystów i perspektywa zysku zaczyna wymuszać wolną zmianę.
Ale od początku.
Manila to miejsce, gdzie bywamy tylko jak musimy, zostając tam jak najkrócej. Tym razem „najkrócej” rozciągnęło się w długie 3 tygodnie, w trakcie których pożegnałyśmy porę suchą i powitałyśmy monsun, który w jednej chwili zalał Manilę strugami deszczu.
– Mamuś.. Pojedziemy jeszcze kiedyś na plażę? – pytała Gaja – Czy to już koniec? Czy już nigdy nie będzie słońca tylko ten deszcz i deszcz?..
Ja też łapałam doły. Widziałam wyraźnie, że moje samopoczucie uzależnione jest nie tyle od temperatury otoczenia, co od obecności słońca w mym życiu. Gdy zaczynało go brakować, gdy szarość spowijała niebo i świat otulał się monochromem, moja kolibia dusza szarzała i przypominać zaczynała zmokniętego gołębia, przycupniętego na parapecie w Krakowie.
– Pojedziemy kochana!.. – zapewniałam Gaję i siebie – Zabiorę nas na plażę najszybciej jak się da!
Autostopowe historie mają to do siebie, że nigdy nie wiadomo, jak się skończą. Najczęściej znajomości zamykają się po dowiezieniu na miejsce i serdecznym pożegnaniu, czasem jednaj rozwijają sie spontanicznie i kończą na sympatycznych przyjaźniach.
Gdy więc siedziałyśmy z Gają przy zarwanej przez lawinę błotną drodze, nie spodziewaliśmy się, że mijająca nas grupa motocyklistów odegra jakąkolwiek rolę w naszej podróży. Pomachaliśmy ekipie, ekipa pomachała nam, przeprawili się na drugi koniec zarwanej drogi, a my siedziałyśmy, czekając na kogoś, kto zabierze nas z tego przedziwnego, groźnego i pięknego miejsca.
Ale odkąd tu doszłyśmy, oprócz motocyklistów nie było tu żywej duszy. Ot, po górach Luzonu, w przededniu pory deszczowej podróżują tylko ci, co muszą. Chwilowo najwyraźniej nikt nie musiał.
Nagle zza zakrętu wyłoniła się wielka terenówa.
– Gaja! Łapiemy! Łapiemy! – wrzasnęłam i w sekundzie stałyśmy na poboczu, wystawiając kciuk w międzynarodowym geście. – Pusty jedzie! Pusty!
Faktycznie. W wielkim aucie był tylko kierowca. Widać było jak przygląda się nam, a potem, nawet nie zwalniając specjalnie, przekracza problematyczny kawałek drogi.
– Nie udało się.. – skwitowała Gaja, przysiadając na murku oddzielającą drogę od przepaści.
– No nie udało! – potwierdziłam, siadając tuż obok.
Jakież było więc nasze zdziwienie, jak zobaczyłyśmy, że jeden z motocyklistów przechodzi przez prowizoryczny mostek i z wyraźnie zmierza w naszym kierunku.
– Nie zabrał Was, skurw.., ale my Was zabierzemy! – rzucił do nas niezłą angielszczyzną – O ile się nie boicie.
Nie, nie bałyśmy się. Kask dla Gajki tachałyśmy ze sobą, jedynym problemem był nasze, ekhm, plecaczydło.
Okazało sie jednak, że jeśli chce się faktycznie chce pomóc, to zawsze znajdzie się sposób, by to zrobić. Filipińczycy przepakowali 4 motory i upchali na nich ostatecznie wszystkie bagaże, siebie i nas.
Gdy rozstawaliśmy się pod naszym hostelem, było nam smutno. Fantastycznie jechało się na motorach przez góry Luzonu, czując na skórze owiewające nas powietrze, mając nad głową błękit nieba i przepiękne, zielone, pnące się w górę stoki. Droga przypominała makaron, przylepiona do wzgórza, z jednej strony zapierając dech widokami na towarzyszącą nam kilkaset metrów niżej rzekę, z drugiej strony strasząc leżącymi na poboczu głazami. Co rusz jej fragmenty były przysypane świeżym, bądź też starym obsuwiskiem, przypominając o bezwzględnej potędze natury.
– Odwiedźcie nas! – rzekł przy pożegnaniu George, szef ekipy – San Pablo jest niedaleko od Manili. Miło będzie Was znów zobaczyć!
1st Hermit Riders Club
Nie przypuszczałam wówczas, że dwa miesiące później faktycznie zatrzymamy się u naszych motocyklistów w ich rodzinnej miejscowości i spędzimy razem fantastyczne trzy dni, objeżdżając wspólnie okolicę, gadając do upadłego w Jaskini Testosteronu – czyli w zakładzie wulkanizacyjnym Prezesa – i gotując u naszego hosta Orliego, dokładnie tego samego, który wiózł nas przez góry Luzonu.
Nasze spotkanie stało się okazją do świętowania. Hermit Riders Club i tak trzymał się razem, bo choć liczył ponad 100 członków, mocną paczkę przyjaciół budowało może z piętnastu. W ciągu trzech dni spędzaliśmy więc czas razem – od rana do zmierzchu, tyle że co jakiś czas ktoś z nich znikał do pracy, a potem przyjeżdżał pełen energii na śniadanie, obiad czy kolację, w zależności, co tam wypadało, lub łapał nas gdzieś w trasie na swym ryczącym rumaku.
Rozstać się nam było trudno. Na tyle trudno, że paczka gremialnie zdecydowała się odwieść nas do położonego na wybrzeżu miasteczka, z którego miałyśmy wreszcie dotrzeć na wymarzone przez Gajonka plaże. Ekipa nie dość, że nas zabrała, to jeszcze odstawiła do najtańszej formy mieszkania na prowincji, czyli do BEDSPACERA.
Bedspacer
Bedspacer to rodzaj akademika w prywatnym domu. Innymi słowy do budynku zamieszkanego przez rodzinę dobudowane są dodatkowe pomieszczenia, w które zajmują pracujący lub studenci. W moim pokoiczku miało ich mieszkać czterech, tyle że trafiłam na przerwę w nauce i ostatecznie spałyśmy tam same. Ceny bedspacerów są przyjazne zarówno w skali miesiąca, jak i jeśli chodzi o stawkę dzienną – najtańszy bedspacer w Lucenie to 100 peso, najdroższy 250 peso/dziennie, krótkoterminowo.
W naszym Bedspacerze mieszkało się super. Rodzinka przygarnęła nas do siebie, częstowała swoimi przysmakami, my rewanżowałyśmy się gotowaniem. Stąd też zaplanowany miałyśmy wypad do naszej wymarzonej plaży w Pedro Burgos. Taktycznie więc postanowiłyśmy najpierw pojechać tam, rozeznać teren, znaleźć nocleg, a dopiero potem przenieść się tam z całym naszym dobytkiem.
Jak postanowiłyśmy – tak uczyniłyśmy.
Zaraz następnego dnia wskoczyłyśmy do jeepa i pognałyśmy w kierunku Pedro Burgos.
Pedro Burgos
Poszukiwania mieszkania zaczęłam, jak tylko wysiadłyśmy z jeepa.
– Przepraszam Ate.. Szukamy niedrogiego noclegu..
– O tak, no problem. Dużo u nas resortów.
– Resorty są drogie Ate, szukamy pokoju u miejscowych ludzi. Może Ate mogłaby wynająć nam pokój? Może kuzynka? Sąsiadka?
Ale mieszkańcy kręcili odmownie głowami, a nam mina rzedła coraz bardziej.
Nagle zobaczyłam Barangay Hall.
– Może powinnyśmy poprosić władzę o pomoc? – szepnęłam do Gai – Oni powinni znać tu wszystkich..
W środku stacjonowały trzy babeczki. Obie podniosły głowy, spoglądając w kierunku drzwi bardzo zdziwionymi oczami.
– Ekhm.. Dzień dobry! – zaczęłam grzecznie – Jak dobrze, że są tu kobiety. Bo my problem mamy.. – i wyłuszczyłam naszą sprawę.
Panie siedzące przy biurkach okazały się być po kolei – sołtyską, zastępcą sołtyski i sekretarką. Wysłuchały uważnie naszej mowy i zaczęły burzę mózgów.
– Napijcie się dziewczyny! – jedna z nich częstowała nas wodą – Może córeczka ma ochotę na ciasteczko?
Córeczka nawet nie miała, bo żar lał się z nieba, więc zostałyśmy przy wodzie, z ciekawością przyglądając sie rozwojowi wydarzeń.
Po dziesięciu minutach kobiety miały dla nas już propozycję.
Wioseczka była malusieńka, a jej część nadbrzeżna – ubożusieńka, ale jak wszędzie znalazł się ktoś, kto miał pusty pokój.
– Możecie się zatrzymać u mojej ciotki. Mieszka sama z dwunastoletnim chłopcem. Chodzcie, zaprowadze Was. Jak Wam się spodoba, to dogadacie się co do ceny i zostaniecie tam ile chcecie.
Ciotka okazała się być przemiłą kobietą po pięćdziesiątce, byłą nauczycielką. W ubożuchnym mieszkanku było wszystko co potrzebowałyśmy – dach, materac, dostęp do kuchni. I tak oto kuzynka była przeszczęśliwa, bo przy okazji zarobku przerywałyśmy monotonię codziennego życia i my byłyśmy przeszczęśliwe, bo zamieszkałyśmy z miejscowymi ludźmi, dostając dobrą cenę.
Umówiłyśmy się więc na następny dzień i pobiegłyśmy jeszcze zobaczyć miejscową plażę. Pogoda była jak żyleta, okolica piękna, skakałyśmy do góry z radości.
Szłyśmy sobie więc murkiem, który pełnił rolę falochronu w kierunku zaznaczonej na mapie plaży. Murek sam w sobie był dość smutnym widokiem – erozja nadbrzeża plus powolne podnoszenie się poziomu wody powodowała, że bezpośrednio za wysokim murem stały mieszkalne domy. Patrzyłam na to z niepokojem. Ileż naporu wody może wytrzymać taki mur, ileż sztormów czy tajfunów. To była kwestia czasu, gdy woda przekopie się pod nim i z sykiem zacznie zalewać skupione po drugiej stronie muru gospodarstwa.
Betonowe obwarowania wreszcie się skończyły, zastąpione troszkę większym, piaszczystym brzegiem. Tu, na samej plaży stało kilka domków, walały się puste butelki po ginie, leżały śmieci. Nie zrażając się tym, szłyśmy dalej. Pogoda była tak piękna, że chciało się krzyczeć z radości, niebo błękitniało, może turkusowiało, a nad głowami rozpościerały się zielone palmy, a przy drodze rybacy przygotowywali ryby do transportu.
Plaża
Szyłśmy sobie z Gajką, podskakując i wyśpiewując pod niebiosa wymyślane na poczekaniu piosenki.
– Daleko jeszcze? – wciąż dopytywała się moja córeczka
– Niedaleko.. – mówiłam zgodnie z prawdą – jeszcze chwilkę, cierpliwości..
– Daleko jeszcze? – usłyszałam znowu, parę kroków dalej
– Niedaleko – mówiłam – to już za tym zakrętem maluchu, już tutaj..
Gaja rzuciła się do przodu, galopem wbiegając na piaszczystą plażę.
Ja gnałam tuż za nią.
Nagle mniejsza zatrzymała się jak wryta.
Sekundę później stanęłam ja.
Zamrugałam oczami.
Nie, sen nie znikał.
Byłyśmy na wymarzonej plaży, tyle że to była plaża jak z koszmaru.
Wszystko było na miejscu, turkusowa woda, niebieskie niebo, biały piasek i zielone palmy. Nawet ptaki śpiewały przepięknie, wyćwierkując radosną pieśń do słońca. Może ćwierkały tak, bo z perspektywy ich podniebnego królestwa nie interesowało ich zbytnio w jakim stanie jest Ziemia.
A Ziemia była w stanie opłakanym.
– Gaju, nawet nie ściągaj sandałków! – ostrzegłam przerażonym głosem, a potem obie się popłakałyśmy.
Lokalna plaża była zasypana grubą warstwą śmieci, a na przybrzeżnej wodzie kołysał się śmieciowy kożuch.
– Przepraszam córeczko.. Przepraszam, że jest tu tak brudno.. Nie wiedziałam.. Nie przepuszczałam..
No bo naprawdę nie przypuszczałam, że tak tu będzie. Widziałyśmy wiele lokalnych plaż. Nigdy nie wyglądały one dobrze. W tutejszych, małych społecznościach krajów Azji Płd Wschodniej, ale i też Ameryki Łacińskiej nie ma czegoś takiego jak edukacja czy kultura ekologiczna. Ludzie wyrzucają śmieci tak jak to drzewiej bywało – do rzeki, za obejście, na plażę. Albo – pac – wprost tu gdzie stoją, na pobocze drogi czy nawet u siebie na podwórko. Kiedyś nie było to problemem, bo śmieci były organiczne. Nic się nie marnowało, a przyroda z uśmiechem na ustach włączała nieprzydatne człowiekowi odpadki w odwieczny cykl życia.
Wraz z dotarciem plastiku przyroda przestała sie uśmiechać. Nie była w stanie rozkładać tych przedziwnych molekuł, trwałych i odpornych na jej starania. Mogła je już tylko składować. I tak oto śmieci zaścielają większość znanych mi lokalnych plaż, kołyszą się na oceanach, widać je z promów czy rybackich łódek. Śmieci leżą na poboczach dróg, przy wydeptanych w dżungli ścieżkach, walają sie po pastwiskach do tego stopnia, że miewam nieodparte wrażenie, że zwierzęta pasą sie na śmietnisku, nie na pastwisku.
Nie widać tego z Polski. Czasy, gdzie dzikie wysypiska zaścielały nasze lasy – minęły. Edukacja ekologiczna jest coraz powszechniejsza, rodzice uczą dzieci, dzieci uczą się od innych dzieci, zwraca się uwagę, by nie śmiecić, kilka lat temu wprowadzono w miastach segregację śmieci. Rośnie nasza wrażliwość, wiedza i determinacja do życia w czystym środoowisku.
Gdy patrze jednak na znany mi, pozaeuropejski świat, płaczę.
Więc robię, co mogę. Sprzątamy z Gają plaże. Oczyszczamy fragmenty drogi. Codziennie podnosimy kilka śmieci.
Mało?
Mało – w perspektywie kożucha śmieci zaścielającego naszą planetę.
Potrzebne są rozwiązania systemowe i o tym trzeba krzyczeć i na to z całej siły naciskać.
A w międzyczasie podnieść plastik z drogi, tak by nam wszystkim na tą chwilę żyło się czyściej i przyjemniej.
Podnieście więc codziennie jednego, dwa lub trzy śmieci i wrzućcie do kosza. Zaproście do tego Wasze dzieci, rodzinę, przyjaciół. Będzie nam wszystkim i Matce Ziemi odrobinkę lepiej.
Zachęcam Was do tego z serducha!
Ja, to sam już czasem nie wiem co robić. Na pewno ograniczam zużywanie wszelakich surowców przez siebie i co do tego postępowania nie mam wątpliwości. Najczęściej zbieram śmieci, które są paskudne jak na przykład żyłka wędkarska, baterie, lub w miejscach, które są względnie czyste.
Nachodzi mnie czasem myśl, że skoro nie śmiecę to może nie powinienem sprzątać? Nie zachowywać się jak zbyt wyrozumiała mama sprzątająca w kółko po dziecku. Dziecko wtedy nigdy nie nauczy się dbać o porządek.
Ale z drugiej strony, może już za późno i bez mojej interwencji dziecko utonie w śmieciach i umrze?