Droga
Wykończone całodzienną podróżą, nasz pobyt w nowej prowincji postanowiłyśmy rozpoczać od niedługiego treku, który wyglądał na nieuczęszczany, tak, by przyjrzeć się okolicy, pobyć trochę samemu w górach, a i zdążyc do domu przed zapowiadanym deszczem.
Spakowałam więc prowiant, wodę i zeszłam z maluchem na przystanek jeepów tuż pod naszym hotelu w Bontoc (wytargowałyśmy pokój w cenie 340peso)
Jeep (50 peso) wypełnił się w niecałe pół godziny, po czym ruszyłyśmy. Droga była duższa, niż się spodziewałam. Przejechanie 20 kilometrów dzielących nas od Sagady zajęło dymiącemu jak z komina jeepneyowi całe 50 minut, za to widoki roztaczające się z okna były obłędne! Maluch piszczał z zachwytu, ja piszczałam obok malucha, a miejscowi ludzie, którymi wyładowany był bus otwarcie cieszyli się z naszych reakcji.
– Pięknie u nas, prawda? – rzuciła jedna ze staruszek, podając Gajce paczkę herbatniczków – Weź dziecko, smacznego..
Gaj popatrzył na mnie i widząc przyzwolenie w oczach wyciągnął swą małą łapkę.
– Salamat po! (Dziękuję bardzo!)– rzekł uprzejmie, po czym aż podskoczył na siedzeniu.
Dzień zaczynał się pięknie!
Szlak
Jeep wyrzucił nas dokładnie tam, gdzie mapa wskazywała początek szlaku. Choć obok trwała budowa, znalazłyśmy ścieżkę i gdy tylko zaczęłyśmy schodzić w dół, prawie zawróciłyśmy.

Wąskie wejście na szlak znajduje się tuż przy prawej stronie budynku, na wysokości bagażnika zaparkowanego samochodu.
Dwa średniej wielkości, podwórkowe Burki biegły w naszym kierunku, wściekle ujadając.
Błyskawicznie schyliłam się po kamienie.
Gdy podniosłam głowę, Burki wiały z podkulonym ogonem.
Odetchnęłam.
Z kamieniami w garści szłyśmy jeszcze dłuższy kawałek, na szczęście domy skończyły się szybko i widać było jasno, że wraz z domami skończył się i problem atakujących psów.
Szło się pięknie. Ścieżka była zarośnięta, prowadziła wzdłuż strumienia, po prawej i lewej zbocza wąwozu, pięknie, cicho, zielono.

Gaj na szlaku zwykle nie idzie po szlaku.
No, cicho to może nie, bo Gaja z tej radości wielkiej wyśpiewywała w niebogłosy improwizowane piosenki.
Nagle szlak niespodziwanie skręcił i zaczał spadać w dół.
Podziemna rzeka
– Tu jest jaskinia mamo! – zawołało moje dziecko – Chodź zobaczyć!
Podeszłam.
Faktycznie, zobaczyłam oko jaskini, a w środku światło i rzekę..

Gaja zobaczyła niewielkie wejście do jaskini. Przez moment pomyślałam, by iść dalej, ale ciekawość zwyciężyła.
– Gaja! Tędy płynie podziemna rzeka! O rany! Schodzimy! Musimy objerzeć ją z bliska!
Rzeka była i boska, i straszna. Straszna, bo ja jednak człowiekiem światła jestem i mroki ziemi budzą we mnie trwogę. Gajka chyba podobnie myślała, bo podeszłyśmy tylko troszkę do ciemności skąd wytaczała się z szumem woda. Dalej zdecydowanie nie miałyśmy ochoty, za to z przyjemnością zrobiłyśmy sobie przerwę w jaskini.

Jaskinia z wypływającym z niej strumieniem. NIE JEST zaznaczona na maps.me, ale szlak prowadzi tuż przy niej, raczej nie da się jej ominąć.
– Mamo, mamo! Stalaktyty! Pamietam! Literka T doczepia je do sufitu! O!, a tu stalagmit! Bo literka M wyrasta z ziemi!
Dumna byłam i blada. Wiedzę ową wyniosła Gaja jeszcze z jasknini w Tajlandii, gdzie byłyśmy rok temu. Zostało w główcke, super!
– Popatrz, a tu inne strumyki wpadają do tej rzeki! I jakieś żyjątka są w tej wodzie! O rany, rośliny rosną na suficie! – Gaja jak katarynka relacjonowała natychmiast swoje odkrycia. No bo i faktycznie, to wszystko w jaskini się działo, to wszystko można było obserwować, siedząc sobie ile się chciało, bo po swojemu szłyśmy, bez zobowiązań względem drugiego człowieka czy nie dajcie bogowie, grupy.
Ruszyłyśmy, gdy pierwszy grzmot głuchym łoskotem przetoczył się przez jaskinie.
– Mamo, burza! Burza idzie! – krzyczała Gaja, dostając natychmiastowego przyspieszenia.
Faktycznie. Na końcu doliny widziałam gromadzące się czarne chmury.

Miejsce, gdzie rzeka wypływa z jaskini. Na pierwszym planie widoczna grobla, przez którą należy przejść na drugą stronę strumienia. Szlak jest jednoznaczny, nie ma szans na pomylenie drogi.
– Mamo, daleko jeszcze? – zapytała Gaja oglądając się co rusz za siebie.
Nie, daleko nie było. Cała zaplanowana droga – jak wynikało z mapy miała może ze 2 km. Szłyśmy więc sobie już nieco szybciej, gnane perspektywą zlewy, po czy gaj wrzasnął:
– Mamo, kolejna jaskinia!

Jaskinia na szlaku. Ta JEST ZAZNACZONA na maps.me.
Ta już nie była tak widowiskowa, jak poprzednia, za to wionęło tu wilgotną tajemnicą, skapującą ze sklepienia tysiącem kropel.
Niespodziewane odkrycie
Poszłyśmy dalej. Teren zaczał się wznosić, po czym niespodziewanie natrafiłyśmy na schody, prowadzące nas do innych schodów. Po prawej przygotowane było staniowisko do wspinaczki skałkowej, a po lewej ciągnęła się dolina.
– Gaj, gdzie idziemy? W górę, czy w dół?
– W dół – krzyknęła Gaja i pobiegła skacząc po stopniach.
Jak w dół, to w dół.

Wyskrobałyśmy się polną ścieżką do betonu. Jak się potem okazało, droga w dół prowadziła wprost do Hunging Coffins.
Jakież było moje zdumienie, gdy schody zaprowadziły nas wprost pod Hanging Coffins, główną „atrakcję” Sagady! Co więcej, oprócz parki lesbijek i niewielkiej grupy z przewodnikiem, która właśnie opuszczała miejsce, nie było tam NIKOGO! Lesbijki zrobiły sobie kilka fotografii, po czym – po chwili – też sobie poszły.
Zostałyśmy same. Wokół nas szumiał wiatr, swymi uderzeniami zwiastując nadchodzącą nawałnicę. Strzeliste sosny przechylały się co rusz, pachnąc przy tym tak obłędnie, że aż kręciło się w głowie.
Stałyśmy naprzeciw wiszących na skale trumien, wpatrując się w nie z uwagą. Trochę byłam zaskoczona ich położeniem, bo ze znanych mi zdjęci wynikało, że wiszą one na skale wysoko nad ziemią, jednakże charakterystyczne ich ułożenie, kolory, krzesła i krzyż nie pozostawiały miejsca na wątpliwość. To były TE trumny. Niektóre z nich były „nowoczesne”, zbijane z sosnowych desek, ale wisiało też sporo takich stareńkich, wydrążonych z jednego pnia drzewa, krótkich jak dla większego dziecka. W nich to, starym zwyczajem, układano zmarłych w pozycji embrionalnej, bo skoro tak przyszli na świat, to powinni w taki sposób świat opuścić..

Hanging coffins. Tradycja znana na Filipinach, w Indonezji oraz w Chinach.
Patrzyłam w zachwycie na skały. Jakoś tak bliżej mi było do tych pochówków, niż do składania zmarłych w zimnych, betonowych grobowcach, jakoś tak bliżej mi było do idei, że wiatr zabiera stąd duszę, niosąc ją na spotkanie z bliskimi, tu na ziemi i tam w niebie..

Stałyśmy w zadumie, próbując wyobrazić sobie dawne obrzędy. Niebo zaciągało się na granatowo, grzmoty przetaczały się po górach. Hanging coffins, Sagada.
Ostatnią taką trumnę w dolinie Echo (Echo Valley) złożono w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. I tak oto dwa tysiące lat chrześcijaństwa, zaimplementowanego na tych ziemiach dawno temu ostatecznie pokonało dwa tysiące lat miejscowej tradycji i Igoroci, pierwotni mieszkańcy tej krainy ostatecznie zaczęli grzebać swych zmarłych w ziemi, tak samo jak w chrześcijaństwie – łącząc się z nimi 1 listopada.
Panag-apoy
Miejscowi ludzie chrześcijański Dzień Zmarłych nazywają „Panag-apoy”. Wówczas to, po popołudniowej Mszy i błogosławieństwie „saeng”, czyli sosnowych polan (gałęzi), wierni idą na cmentarz i tam – wprost na grobach albo tuż obok nich zapalają – nie jak to w Polsce bywa – znicze, ale sosnowe ogniska. Stopniowo, wraz z nadciągającym zmrokiem cały cmentarz pokrywa się gęstym, sosnowym dymem i tylko dziesiątki ognisk i błyskających w ogniu twarzy mówi, że tego dnia, tutaj, dzieje się coś niezwykłego.

Panag Apoy Festival, Sagada fot. Happy Juanderer Travel Inc.
Agencje oczywiście wyczuły już interes i obecnie ten dzień reklamowany jest jako „Festiwal Świateł”, co doprowadza część miejscowych do furii. Panag-apoy to dla nich to dzień, w którym w skupieniu łączą się z duszami, które uleciały do nieba i naprawdę nie mają ochoty na tony turystów przewalających się wówczas przez cmentarz.
– Mamuś, a dlaczego one są tak przywiązywane? – przerwała mi Gaja rozmyślania
– By nie spadły. I by dzikie zwierzęta się do nich nie dostały.
– A po co dzikie zwierzęta mają dostawać się do trumien? – zapytała zdziwiona odpowiedzią Gaja

Hanging coffins, Sagada
– By zjeść nieboszczyka. Widzisz Gajku, człowiek to też mięsto. Całkiem apetyczne dla niektórych zwierząt, które zyją w okolicy. A ludzie sobie nie życzą, by zwierzęta jadły ich umarłych, dlatego wieszają trumny na skałach albo chowają w jaskiniach, dobrze mocując wieka. Widzisz – te trumny są obwiązane drutem, żadne zwierzę sobie nie poradzi z takim zabezpieczeniem!
– Nawet mrówki? – zapytała rezolutnie Gaja
– No nie, mrówki sobie na pewno poradzą. – roześmiałam się, ubawiona celnym spostrzeżeniem Dziecia.
– A te krzesła to po co? – zapytał maluch – ludzie siedzą tam, gdy przychodzą odwiedzić zmarłych? Przecież spadną?
– Szczerze mówiąc, to nie wiem, dlaczego wiszą tam krzesła – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Czytałam, że tam sadza się zmarłych przed ostatecznym położeniem ich do trumny, ale czy to rzeczywiście prawda i jak to dokładnie wyglądało, to nie wiem..
Kolejny grzmot przetoczył się przez niebo, tak silny, że odruchowo wtuliłyśmy głowy w ramiona.
– Mamuś, chodzmy lepiej – zaproponowało nieco wyższym niż zazwyczaj głosem moje dziecko – Musimy się gdzieś schować.
– Chodzmy – zgodziłam się. Ciągle miałam nadzieję, ze złapiemy szybko transport na dół. Lepiej burzę przeczekiwać w zaciszu pokoju, niż pod imporwizowanym dachem, lub chociażby w knajpce.

Po prawej Echo Valley i Hanging coffins, przed nami widok na Sagadę.
Powrót
Na ile nam siły pozwoliły, zaczęłyśmy skrobać się schodami do góry. Szłyśmy, szłyśmy, po czym na samej górze trafiłyśmy na dwa piękne miejsca, gdzie musiałyśmy się zatrzymać, by popatrzeć i zrobić na pamiątkę zdjęcie. Poza tym Gaja była głodna.

Hanging coffins, Sagada
W ruch więc poszła przygotowana wcześniej marchewka, potem jabłka, a na końcu czekolada. Tak wzmocnione przeleciałyśmy scieżką przez anglikański cmentarz i zbiegłyśmy w dół, gdzie okazało się, że jest oficjalne wejście do Wiszących Trumien.

Przed jednym z grobów Gaja zatrzymała się na dłużej. Cmentarz anglikański, Sagrada
Na parkingu przy wyjściu bida – żadnych samochodów. Zawróciłyśmy na pięcie i pognałyśmy w kierunku głównej ulicy, po drodze wstępując do całkiem przyjemnego kościoła, zbudowanego ponad wiek temu.

Kościół św. Marii Dziewicy, Sagada
Gdy meldowałyśmy się przy głównej drodze, na trotuar zaczynały spadać pierwsze krople deszczu.
Zaczełyśmy z Gajką machać. Dwa z nich zatrzymały się, mówiąc, że nas nie wezmą, trzeci natomiast zatrzymał się mówiąc, że nas weźmie.
I tak to, z baptyjskim pastorem zwanym Angelo, który faktycznie stał się dla nas aniołem zjechaliśmy w dół, pod sam hotelik. A pastor, człowiek mieszkający tu od dziesięciolecia, podzielił się z nami całkiem interesującymi, praktycznymi wskazówkami, które nie omieszkamy się wykorzystać..
***
Zatrzymałyśmy się w Walter Clapp Centrum Hotel, otrzymując jednoosobowy pokój w cenie 350 peso (wspólna, sprzatana kilka razy w ciągu dnia łazienka). Do hotelu można zadzwonić i zarezerwować pokój, bądź też wynając przez Airbnb, jednakże na własnym przykładzie widzę, że najtaniej będzie po prostu ponegocjować stawki.

Walter Clapp Centrum Hotel, Bontoc
Zdecydowałyśmy się dojeżdżać do Sagady, gdzie ceny zarówno noclegów, jak i wyżywienia są dwu/trzykrotnie wyższe. Koszt dojazdu jeepneyem, któego terminal (miejce odjazdu na ulicy) jest dokładnie pod hotelem wynosi 50 peso. W drugą stronę, czyli do Bontoc – o czym nie wiedziałyśmy – ostatni jeepney odjeżdża o 2 pm, natomiast ostatni autobus o 4 pm. Koszt przejazdu jest taki sam (50 peso). Do Sagady lub okolicznych miejsc jechałyśmy jeepneyem (z reguły na dachu – na naszą oczywiście prośbę), w bocznych dróżkach wspomagając się autostopem. Na ostatni autobus załapałyśmy się tylko raz, poza tym za każdym razem do Bontoc wracałyśmy stopem.
Gdybyście decydowali się robić rezerwację przez Booking.com, byłabym Wam niezmiernie wdzięczna, gdybyście skorzystali z żółtego okna wyszukiwarki widocznego po prawej stronie tekstu (na komputerach), lub pod tekstem (telefony). Wy zapłacicie dokładnie taką samą cenę, a nam skapnie grosik prowizji, czym wesprzecie nasze poczynania.
Z góry Wam serdecznie wraz z maluchem dziękujemy!
***
W Bontoc przy głównej ulicy oraz 50 m od hotelu są puryfikarnie, czyli miejsca, gdzie napełnią Twoją butelkę wodą pitną – koszt 5 peso za litr. 5 minut drogi od hotelu jest market, gdzie na parterze kupicie dowolne owoce i warzywa w normalnych cenach, a na piętrze zjecie obfite śniadanie/obiad/kolacje.
***
Strasznie trudno jest pisać, gdy się tyle dzieje, jeszcze trudno jest publikować, gdy prędkość internetu miejscami spada do 0,24 Mbps. Zapraszam Was więc serdecznie na nasz INSTAGRAM, gdzie o dziwo udaje mi się wrzucać fotki całkiem na bieżąco. Link na nasz instagram znajdziesz tu: https://www.instagram.com/somosdos.pl/

Nasz Instagram
Myślę, że o krzesła warto by dopytać miejscowych.
Jakiś czas temu oglądałem dokument zrobiony przez młodą Niemkę, która pojechała do Papui badać tamtejsze mumie. Została przybraną córką człowieka, który umiał mumifikować.
Dokumentowała to, jak uczył swojego syna mumifikacji przez wędzenie. Pokazał dokładnie jak mają go uwędzić. Po jego śmierci dokumentowała ostatnią fazę mumifikacji- wędzenia. Człowiek siedział na takim krześle w dymie nad ogniskiem.
Potem z tym krzesłem został zabrany na skały i tam we wnęce zostawiony obok swoich przodków, którzy również byli na krzesłach. Od czasu do czasu w uroczystej procesji znosi się mumie do wioski i naprawia. Ten zwyczaj zanikł bo pod wpływem chrześcijaństwa ludzi zaczęto chować w trumnach ale też na skałach, a potem to już normalnie w ziemi.
Może te krzesła na Filipinach to taki relikt ery przedchrześcijańskiej?
Dziękuję. Za możliwość podróżowania z Wami. <3
Zaraz, jak tylko wstanie moja córka (A to śpioch!) Przeczytam jej i pokażę zdjęcia i filmy o Waszej wyprawie!
Jak najwięcej Aniołów Wam życzę.