Czasem bywa tak, że nic się nie składa. Tak też było i tym rankiem, kiedy po pierwsze zamówiony wieczór motor bynajmniej na nas nie czekał, a po drugie nasza znajoma nie mogła wyjść wcześniej z pracy. Brak motoru zruinował nam plany wypadu do Harau Valley, podobno jednej z najpieknieszych w okolicy, a na domiar złego wszystko wskazywało na to, że ostatni piękny dzień w dwudniowym oknie pogodowym. Mój ulubiony portal prognozowy wszędzie pokazywał granat nabrzmiałych deszczem chmur, jedynie nad Bukittingi i okolicą świeciło piękne słońce. Jutro jednak ta sytuacja miała się zmienić. W porywie desperacji zlapałyśmy więc busika do Payakumbuh – ostatniego na drodze do Doliny Harau większego miasteczka, dalej postanawiając improwizować.
Akcja wyjazdowa potoczyła się zupełnie niespodziewanie. Otóż zostalysmy.. porwanie przez busika! Poinformowałam kierowcę oczywiście, gdzie chcę wysiąść, ale bardzo możliwe, że on albo nie usłyszał, albo założył, że i jadę tam gdzie wszyscy turyści, bo gdy spokojnie oddawałam się kontemplacji krajobrazu, kierowca, z uśmiechem na ustach przejechał miejsce gdzie miałyśmy wysiadać.
– Harau Valley!!! – wrzasnął do nas, z piskiem hamując przy bocznej drodze – Bule (białe) wysiadać!
– Jak to Harau Valley??? – siedziałam na miejscu jak przymurowana – Jak to Harau Valley??? Miał nas pan wysadzic w Payakumbuh, nie tu!
– No ale jedziecie do Harau czy nie?
– Jedziemy! Ale miałyśmy jechać z Payakumbuh, bo tak najtaniej! A co ja teraz zrobie na tych wioskach??? Pieszkom iść będę???
– Becaka (indonezyjski tuktuk) wezmiecie i z głowy. – wzruszył ramionami kierowca – A ja poproszę 15 tysiecy rupias.
– Przynajmniej tyle – pomyślałam. Cena jaką dał nam za kurs była niespodziewanie dobrą ceną, w przeciwieństwie do tej, którą usłyszeliśmy od kierowcy becaka.
– Ile??? 30 tysięcy??? Nigdy!.. Przenigdy!.. – posłużyłam się ulubionym cytatem Gajki zaczepniętym z „Koszmarnego Karolka”. Cena była w sam raz skrojona na matkę i dziecko, ale z Królestwa Dolara, a nie z Rzeczpospolitej Złotówki.
– To ile Pani da? – zapytał się becakowy kierowca, miętosząc w dłoni kapelusz.
Bezskutecznie grzebałam w sieci w poszukiwaniu odpowiedzi. Gojek – na wioskach nie istnieje. Grab – tym badziej. Popatrzyłam na mapę. Nie było jakoś dramatycznie daleko.
– 10 tysięcy – rzuciłam, szacując koszt na podstawie 2 miesięcznego już doświadczenia.
Tym razem kierowca postukał się w czoło i odwrócił się na pięcie.
No dobra, wiemy już na czym stoimy. – pomyślałam. – Lecimy na autonogach.
No i ruszyłyśmy. Gdy przeszłyśmy – jak mi się wydawało – całkiem zacny kawał, sprawdziłam nasz postęp względem mapy. Szału niestety nie było, w głąb doliny prowadziło jeszcze kilka zacnych kilometrów. Nie było wyjścia, zaczełyśmy łapać stopa.
Pierwszy samochód – nic. Drugi – nic. Trzeci, czwarty – bez zmian. Piąty?..
– Do Harum Valley? – zapytałam nieco nieskładnie.
– Tak, trzeba iść dalej prosto tą droga – padła uśmiechnięta odpowiedz z samochodu
– A czy mogłybyśmy się z Wami tam zabrać – kułam żelazo póki gorące, widząc że kierowca najwyraźniej nie zrozumiał o co nam chodzi.
– Niestety, jesteśmy zapakowani!
Faktycznie byli. W Toyocie Avanzie nie było gdzie szpilki włożyć.
– Terima kasih! – podziękowałam za samą chęć pomocy – Dobrej drogi!
Auto wystartowało, po czym 10 metrów dalej zapiszczały hamulce.
Samochód wrócił.
– Właściwie.. to znalazło się trochę miejsca. Wsiadajcie!
Do dziś nie wiem, jakie przetasowanie zrobił ten tłum kobiet, że wykroiło się miejsce dla połowy mojego pośladka. A jak połowa się zmieściła, to zmieścił się i drugi, i pupa Gajki na moich kolanach. Ściśniete jak śledzie w puszcze, wśród śmiechów i hihów ruszyłyśmy w Dolinę.
Wszystko zapowiadało się pięknie. Strome ściany Doliny póki co patrzyły z oddali, ograniczając morze pól ryżowych, falujących intensywnością zieleni.
Niestety, szeroko reklamowana Harau Valley mocno mnie rozczarowala, a przynajmniej ta część, która odwiedzilyśmy z Gają. Były co prawda strome ściany kanonu i wodospady spadające z góry, ale nie było tam tego, czego szukałam najbardziej – spokoju i dzikiego piękna..
Harau Valley nie obroniła się przed śmieciami. Miejsca w których bywają ludzie zaznaczone były wszedobylskim plastikiem w postaci reklamowek, kubków, opakowań po zupkach chińskich i bogowie wiedzą jeszcze po czym.
Wodospady były przepiekne—gdy się zadzieralo głowę. Gdy wzrok wracał na normalny poziom, chciało mi się płakać..
Urocze skądinąd miejsce otoczone było betonowym platformami na których stały karmy i kramiki wszelkiej maści i postaci. Wokół chodziły kury, walaly się sterty śmieci, a całość robiła przygnębiające mnie wrażenie. Niestety, to obrazek, który znam ze wszystkich miejsc, które Indonezyjczycy uważają za „wypoczynkowe”. Gdy tylko jakieś z nich stanie się popularne, natychmiast, jak grzyby po deszczu wyrastają stragany sprzedające plastikowe pamiątki, napoje i jedzenie – a wszystko oczywiscie w jednorazówkach. A koszy na śmieci nie ma, tak jak i nie ma systemu wywożenia i utylizowania, o edukacji ekologicznej nie wspomnę. Co więc przeciętny Indonezyjczyk robi ze śmieciem. Otóż, niestety wciąż jak przeciętny Polak, rzuca go na ziemię. Tak więc cudowna i zjawiskowa Harum Valley, nie dość że gęsto zabudowywana ośrodkami wszelkiej maści i koloru, dodatkowo w większości usłana jest śmieciami.
Opuszczałyśmy urocze wodospady deptakiem a’la Krupówki z wielką ulga. Choć było w okolicy 16tej w powszedni dzień, z łatwością moglysmy sobie wyobrazić horror weekendów.
Nasza zlapana na stopa rodzinka zaproponowała nam wspólny powrót do miasta. Cudownie – myślałam w duchu – zobaczymy co trzeba, a potem raz dwa będziemy na dworcu.
Nic bardziej mylnego.
Byłyśmy odpowiednio wcześnie, ale rodzinki nie było. Ani przed czasem, ani na czas, ani po.. Auta.. nie byłam pewna, wszystkie na parkingu, były duże i czarne, dla mnie nie do odróżnienia. Cóż było robić? Po 40 minutach czekania wzięłam malucha za łapkę i podreptalysmy wzdłuż szosy. Nagle zatrzymał się motor.
– Podwieźć Was? —zapytał motocyklista.
– No ba! – wykrzyknelam.
I tak oto, pół godziny później byłyśmy już w Payakumbuh na dworcu, szczęśliwe i zdumione obrotem wydarzeń. A dzień się jeszcze nie kończył..