Lubię place zabaw. Są miejscem gdzie spotykają sie dzieci, gdzie Gaja zawiera nowe znajomości, gdzie mogę sobie bez poczucia winy grzebnąć w mediach społecznościowych oraz gdzie mogę posiedzieć, ponicnierobić i poobserwować innych rodziców.
Ot, dzisiejsza scena.
Gaja jest bez wątpienia bardzo sprawnym i odważnym dzieckiem. Na placu zabaw w Bukittingi zakochała się w huśtawce – takiej troszkę innej niż w Polsce, rzeknijmy – rodzinnej. Zakochała się w niej nie tylko z powodu huśtania, ale przede wszystkim dlatego, że huśtawka fantastycznie spełniała rolę nieobecnych w tej kulturze trzepaków. Tak wiec od samego początku Maluch wspinał sie po niej jak, nie przymierzając, obserwujące ją z drzew małpy, wisiał w formie kiełbaski czy też budował żywy most pomiędzy jedną jej częścią, a drugą.
Z oczu siedzących na placu zabaw rodziców wyzierał horror. Co rusz ktoś doskakiwał, próbując uratować moją córkę (przed czym?), ganiąc ją (za co?), lub każąc zejść na dół (dlaczego?). Wówczas to podchodziłam do huśtawki i z miłym uśmiechem wyjasniałam, że ja nie mam nic przeciwko wspinaniu się, co więcej uważam, że to jest ok.
Po dłuższej chwili atmosfera rozluźniła się na tyle, że jeden z chłopców odważył się robić to, co Gaja. Mama oczywiście wstała, ale zamiast skrzyczeć chłopca – uśmiechnęła się szeroko i zaczęła robić zdjęcia.
Dzieci dalej bujały się na huśtawce, a ja myślałam o tych granicach bezpieczeństwa, jakie w sobie mamy.
Kiedyś, kiedy jeszcze Gaj siedział w moim brzuchu, przeczytałam pewną książkę, w której autorka dowodziła, że dzieci mają swój własny rozum i są w stanie same unikać niebezpieczeństwa. Za przykład podawała jakieś plemię i tamtejsze maluchy, które – pomimo że zostawione bez opieki dorosłych – nie wpadały do studni. Chętnie bym przytoczyła ten fragment, ale za diabła nie potrafię sobie przypomnieć nawet tytułu owej, stojącej gdzieś na mojej półce książki. Nie dźwięczy Wam przypadkiem adekwatna publikacja w głowie?..
W każdym razie – ani przykład, ani sama książka mnie nie przekonały, ale zmieniły me myślenie na tyle, że wycofałam słowo „nie” oraz okrzyk grozy ze swojego słownika. Nie było to łatwe, szczególnie gdy mała Gajenka, biegnąc przed siebie, potykała się i upadała na beton. Czasem aż musiałam ręką zatykać usta, by powstrzymać sie od krzyku przerażenia i świadomie wybrać nieinterweniowanie, choć ręce same rwały się do pomocy. Efekt był zaskakujący – w większości przypadków moje dziecię zbierało się z ziemi samo i.. biegło dalej! Odkrycie tegoż zjawiska stało się kamieniem milowym w moim macierzyństwie.
Gdy Gaj już biegał i chodził samodzielnie, zaczął oczywiście wspinać się, gdzie się dało. Zastosowałam taką samą taktykę – tym razem byłam już blisko (ryzyko odpadnięcia większe), ale generalnie nie zabraniałam. Gdy w grę wchodziły elementy niepożądane do wspinania – np. stół babci, tłumaczyłam maluchowi prawidłowe jego zastosowanie. Starałam się unikać przy tym formuły zabraniającej. Na placu zabaw natomiast prawie nie było ograniczeń. Prawie oczywiście, bo czasem maluch w swej radości eksplorowania porywał się na ewolucje ewidentnie przekraczające jego możliwości motoyczne. I tu była moja rola – pozwolić Gajce sprawdzić gdzie są owe granice bezpieczeństwa, podkreślić je i zostawić furtkę, bo przecież gdy troszkę podrośnie, z pewnością poradzi sobie z tym teraz za trudnym elementem. W efekcie takież podejście wymagało ode mnie ogromnego skupienia i podążania za Gają w jej eksploracji świata.
Jasne, że czasem zdarzyło się, ze upadła. Jasne, że czasem zdarzało jej się potłuc. Na szczęście wszystkie te zdarzenia wciąż oscylowały w granicach bezpiecznych, a niebezpiecznym udawało mi się zapobiec.
Z czasem zauważyłam, że ograniczając słowo „nie’ do maksimum, a używając cały czas słów „bezpiecznie” i „uważnie”, moim dziecku wyrobiły się mechanizmy każące jej realnie oceniać sytuację i podejmować adekwatne decyzje. Dlatego teraz, gdy moja sześciolatka wspinała się na huśtawkę, nie interweniowałam. Podobnie jak ona oceniałam tą zabawę na fajną i będącą w zasięgu jej możliwości.
Przerażenie w oczach innych rodziców skłoniło mnie jednak do myślenia, że być może moje granice bezpieczeństwa są w innym miejscu, niż przeciętnego Indonezyjczyka.
Stąd więc moje pytanie do Was. Na co Wy pozwalacie swoim pociechom, czym się kierujecie stawiając zakazy i w jaki sposób to robicie.
Piszcie proszę.
Bardzo ciekawi mnie Wasze spojrzenie.
Uwazam, ze masz bardzo dobre podejscie do bezpieczenstwa dziecka. Sama stosuje podobne zachowania, pozwalam na wiele swoim dzieciom, zawsze patrze co robia ale raczej nie interweniuje, wrecz osmniielam starszego syna. Moj najstarszy ma wlasne granice bezpieczenstwa od zawsze, jest ostrozny i wiem ze on predzej czegos nie zrobi niz zrobi. Mlodszy jest smielszy, samodzielny i ma potrzebe eksplorowania, czasem stoje i go asekuruje jak wlazi gdzies wysoko, choc ma tylko 3 lata, ale i tak pozwalam. Nie lubie slowa „nie”, zauwazylam, ze pozwalajac dziecku na taka nieskrepowana zabawe uczy sie go wiary we wlasne mozliwosci, pewnosci siebie ale i realnej oceny mozliwosci, ktorych nie oceni jesli nie sprobuje samodzielnosci, pozdrawiam 🙂
a dlaczego pytasz czy jest ok? jest ok! You are a great mama.
To z pewnością „W głębi kontinuum”, tak mi się wydawało, że musiałaś czytać tę książkę 😉
Ciekawy wpis!
My jeszcze własnych pociech nie mamy, ale samo istnienie granicy bezpieczeństwa, również w swoich własnych zachowaniach dostrzegamy. Obserwowałem dzieci moich znajomych, a teraz mam okazję patrzeć jak zachowują się maluchy w Azji. I różnice są. Nie wiem, co będzie, gdy pojawi się wreszcie własne dziecko, czy granica się przesunie, ale póki co wydaje mi się, że Twoje podejście odpowiada mojej definicji zdrowego rozsądku.
Ja mam podobnie jak Ty – jeśli moje dzieci uważają, że sobie z czymś poradzą i próbują, to pozwalam.
A książka, o której wspomniałaś, to nie jest może „W głębi kontinuum” Jean Liedloff?
Pozdrawiam, i z niecierpliwością czekam na kolejne migawki z Waszej podróży.
Place zabaw są super, dzieci mogą na nich poszaleć. Też zauważalne jest, że wszystkie place zabaw wyglądają podobnie.
Niestety się nie zgodzę. Place w Ameryce Południowej przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy, zabawki są przerdzewiałe, powykrzywiane, z niebezpiecznymi dziurami i złażącą farbą. W większości straszą samymi ramami, do niczego już się nie nadającym. Mimo tego wokół nich wciaz bawią się dzieci.. Z Am Łacińskiej najlepszy pod tym względem jest Meksyk. A w Azji? Najfajniejsze są oczywiście w Singapurze, potem w Malezji. W Laosie w ogóle placów zabaw nie widziałam, w Kambodży – w jednym miejscu w Stolicy. Także z tymi placa i zabaw w znanym mi świecie wcale nie jest tak wesoło..