Jako mama, która często podróżuje sama ze swoim dzieckiem a w dodatku przeszła ciężką, choć stosunkowo krótką szkołę pod tytułem samotne macierzyństwo, zostałam zaproszona do napisania tego tekstu. Asia poprosiła mnie do opisania moich przeżyć i podróży tak by Wam, tym, którzy boicie się realizować własne marzenia pokazać, że można, że się da, by samotnym rodzicom pomóc uwierzyć, że to co jawi się często jako koniec świata wcale takim być nie musi.
Długo się wahałam. Kto zerka na mojego bloga ten wie, że o sprawach prywatnych, związkowych nie piszę. Tekst ten powstawał w kawałkach, miesiącami i sprawił mi wielką trudność. I mimo, że ma pojawić się na blogu podróżniczym to nie jest to tekst wyłącznie o tym jak podróżować. Jest o drodze, którą trzeba przebyć z najtrudniejszych momentów w życiu do tych fajnych, spokojnych i dobrych. I o tym, co może nam w tym pomóc.
Voila.
Czy sądzicie, że Mr Big pokochałby Carrie Bradshaw gdyby była samotną matką? Czy samotny ojciec mógłby być Bondem? Czy Maria Skłodowska-Curie miałaby czas odkrywać Rad i Polon, a Kolumb Amerykę?
Zastanówmy się.
Piękna Carrie w swoich szpilkach od Manolo Blahnika biegnie po Manhattanie, wpada na Mr Biga, ten zaprasza ją na drinka. Idą, ona wpatrzona w niego, on zdaje się nie zauważać smarków i resztek papki z marchewki na jej lewym ramieniu. Kiedy po raz kolejny zaprasza ją na randkę ta musi odmówić – dziecko chore. On nie ustaje, zaprasza ją do siebie, ale i tu nie ma szans na wieczór we dwoje – opiekunka nawaliła. Carrie pojawia się u niego z dzieckiem w nosidle, worami pod oczami i butelką z mlekiem, zamiast sławetnego Cosmopolitana w ręku. Opowiada mu o tym, że zmieniła pracę – nie może już pisać o seksie bo go nie uprawia, nie będzie już prowadziła swojej rubryczki z poradami – teraz przerzuciła się na “Mamo to ja”. Big wylatuje do Kalifornii, sam. Proponował Carrie by poleciała z nim, ale ojciec dziecka zablokował jej wyjazd.
Bond. Niby obiecują, że nie zwolnią go z roboty po macierzyńskim, ale dla pewności, by jeszcze trochę sprawę odwlec, idzie na wychowaczy. Z seksem i kobietami problemu nie ma, wszyscy wiedzą, że facet z dzieckiem działa na kobiety jak magnes, taki słodki i opiekuńczy. Gorzej z Martini. Wypiłby, wstrząśnięte nie mieszane, ale ktoś w domu musi być trzeźwy. Trochę brakuje mu też czasu na ćwiczenia, brzuszek rośnie. Podrzucanie bobasa, znoszenie wózka i codzienne spacery to jednak nie to samo co siłka. Poza tym hajs na wychowaczym się kończy. Wraca do pracy – i wylatuje z niej pierwszego dnia. Nie mógł odebrać telefonu od “M”, usypiał dziecko.
Skłodowska-Curie. Całkiem dobrze jej szło w nauce, karierę robiła, ale odkąd została samotną matką wpadła w depresję. Nerwowa się zrobiła, krzyczy na dzieci. Nie śpi po nocach martwiąc się skąd na wszystko wziąć pieniądze, odlicza dni do dziesiątego. Próbuje układać życie na nowo, pomagają jej rodzice. Korzysta z ich pomocy tak chętnie, że nawet nie zauważa kiedy wpada w pułapkę podwójnej regresji. Zajmuje się swoim dzieckiem, a sama, zamiast nadal być dorosłą, silną kobietą staje się ponownie posłusznym dzieckiem swoich rodziców. Nie musi przynajmniej brać za siebie odpowiedzialności, mierzyć się z tym co najtrudniejsze. A rodzice mówią “ustatkuj się, znajdź normalną pracę, o dzieciach myśl, a nie jakieś radiochemie, wymysły, pierwiastki.” Każą zostawić te głupoty – to ich słucha.
U Kolumba? Nie inaczej. Odważnie próbował realizować marzenia, zabrał nawet dziecko na wyprawę, ale szybko zorientował się, że choroba morska u malucha to nie żarty. Nie chce dziecka wykończyć, no a w domu samego przecież nie zostawi. Odkrywanie Ameryki poczeka, dziecko nie.
Perspektywa samotnego rodzicielstwa to koszmar – łzy, strach, samotność, niepewność i przede wszystkim brak wiary w to, że może być dobrze. No bo jak niby miałoby być? Ktoś jeszcze pamięta co znaczyło słowo “ dobrze”?
W piramidzie “najgorszości” samotne rodzicielstwo jest już poziom wyżej, niż jego wyobrażenie – pojawia się bowiem Człowiek, którego uczymy się kochać miłością, jakiej dotąd nie było dane nam znać i który zmienia wszystko. Poza tym zaczyna brakować czasu na myślenie. Samotnego rodzicielstwa nie nazwałabym już koszmarem, ale z pewnością jest to harówka. I stygmat.
Oprócz miliona obowiązków, które spadają na rodzica wraz z pojawieniem się dziecka, niewyspaniem, samotnością, często kłopotami finansowymi pojawia się coś o wiele gorszego – niemożność dzielenia się z partnerem radością, tymi wszystkimi “pierwszymi” momentami, gdy dziecko otwiera oczy, uśmiecha się, mówi pierwsze słowa czy uczy się chodzić. Dochodzą kłótnie i przepychanki z drugim rodzicem, nieumiejętność poradzenia sobie z własnymi emocjami bo przecież, szczególnie gdy jest się kobietą, można kogoś bardzo nienawidzić i kochać jednocześnie. Odwracają się od nas znajomi, którzy mają ciekawsze życie i perspektywy nieco lepsze niż spędzanie czasu z wciąż ulewającym bachorem i jego matką w depresji. Nigdzie nie pasujemy bo nie jesteśmy już tak młodzi by szaleć ze studentami, a wśród swoich wiekowo same pary i młode małżeństwa. Piąte koło u wozu to określenie, które idealnie oddaje to, jak się wówczas czujemy. Życie staje się udręką. Jest tylko dziecko i dom, dom i dziecko. Po roku jest tylko gorzej: dom-praca-dziecko. Praca – dom – dziecko.
I kiedy zastanawiałam się nad tym co może człowieka w tym wszystkim ocalić, pozwolić nie zwariować i próbować żyć normalnie to odpowiedź, która nasunęła mi się jako pierwsza i która została ze mną do końca brzmiała… PASJA!.
Jak wygląda to w praktyce, opowiem, po tym nieco przydługawym wstępie, na własnym przykładzie.
Zaszłam w ciążę z miłości, olbrzymiej, ale czas był to na ciążę nienajlepszy, delikatnie mówiąc. Wyszłam właśnie ze szpitala po poważnym wypadku, biedna byłam jak mysz, akurat bezdomna – bo wypadek zdarzył się pomiędzy rezygnacją z jednego mieszkania a wynajęciem innego i bez pracy… W połączeniu z ówczesnymi kłopotami partnera dało nam to również rozpad związku. Dużo? Dużo. Bardzo dużo.
Zaczęłam o tej sytuacji rozmawiać, opowiadać, prosić o pomoc i wydarzyło się coś niesamowitego. Wyciągnięte, pomocne dłonie zaczęły pojawiać się z każdej, nawet najmniej spodziewanej strony, każdy – rodzina, przyjaciele, przypadkowe osoby pomagały i wspierały jak mogły. Przyjaciółki, mieszkające we trzy w maleńkim mieszkaniu zaproponowały, że mogę się wprowadzić. Skorzystałam. Nie było ważne, że będzie nam ciasno, momentami ciężko – najważniejsze, że nie byłam już sama, miałam swój kąt. Były Szef powiedział – wracaj do pracy, ogarniemy! Wróciłam więc do pracy.
Coś w tym chaosie zaczynało się tworzyć, układać. Niepokoiło mnie jednak jedno – każdy jak mantrę powtarzał- teraz się ustatkujesz, będziesz musiała ograniczyć podróże…
Nie wiedziałam jak będzie. Nie da się tego wiedzieć zanim zostanie się mamą, jednak jedyne co rzeczywiście pozwalało mi być silną i wierzyć, że będzie dobrze, że będziemy ze Światkiem szczęśliwi i że DAM RADĘ była myśl o podróżach. Całe życie spędziłam w drodze, wałęsając się po świecie. To było moje naturalne środowisko i nie wyobrażałam sobie, że pojawienie się dziecka wymusi rezygnację z tego co tak bardzo kocham, co daje mi tyle radości.
Światek urodzić się miał w kwietniu, co też z resztą, ociągając się nieco, uczynił. Ja w tym czasie byłam już gotowa na jego przyjęcie, z w miarę stabilnym życiem (okazało się bowiem,że 9 miesięcy to wystarczająco długo by WSZYSTKO poukładać!) i planowałam… festiwale muzyczne na początek czerwca, wyprawę do Indii na wrzesień. Wiedziałam, że nie będę dziecka szczepić, będę karmić piersią do czasu aż pójdzie na studia i miałam miliony innych, bzdurnych założeń.
Po urodzeniu Malucha okazało się, że muszę plany nieco zweryfikować. Podróże? Owszem,ale stopniowo, powoli. Bilety na festiwal sprzedałam. Indie odłożyłam w czasie. Zaczęłam od początku, małymi kroczkami. Dziecko dwutygodniowe – jedziemy do dziadków w Pile, miesięczne – hop, na wesele na Mazurach, dwumiesięczne – czemu Świat miałby nie odwiedzić taty w Holandii, skoro nas zaprasza? 3 miesiące – jedziemy z dziadkami w odwiedziny do ukochanej cioci, do Francji, 4 miesiące – zaliczamy pierwszy festiwal muzyczny, 7 miesięcy – odwiedzamy przyjaciół w Izraelu.
I na tym kończy się pierwszy etap naszych podróży, których określenie mianem “ sama z dzieckiem” uważałabym za wysoce niestosowne. Za każdą z tych eskapad stał sztab ludzi. Moja siostra, rodzice (wszyscy czterej!), tata Świata, przyjaciele – oni wszyscy pomagali mi przy organizacji, logistyce, opiece nad Małym. Ktoś pomagał mi wsiąść do pociągu, pakował wózek, tony bagaży, dziecko. Ktoś inny nas odbierał prosto z dworca. Ktoś prowadził auto lub zajmował się Małym gdy ja prowadziłam. Ktoś nosił go gdy płakał którąś godzinę z rzędu, wstawał w nocy, gotował, kupował bilety na samolot gdy we Francji, na autostradzie zepsuł się samochód i siedziałam z dzieckiem w nosidle na skarpie, pośrodku niczego, modląc się o ratunek. Ktoś ogarnął bilety międzymiastowe w Izraelu gdy rozkojarzona, zamiast do Tel Avivu poleciałam do Ejlatu ( a jest on oddalony od celu jedynie o 5 godzin jazdy… przez pustynię). Ktoś zabawiał dziecko bym mogła popływać w Morzu Martwym, ktoś od A do Z zorganizował i zaplanował nasz pobyt w Holandii. Tak to wyglądało, bez ściemy. I serio – podróżowaliśmy prawie od urodzenia Światka, ale pomocy zewsząd miałam więcej niż mogłam sobie wymarzyć.
Nie znaczy to, że było łatwo. Samotne macierzyństwo dawało się we znaki – zarywałam noce, w głowie wciąż miałam chaos, zamartwiałam się przyszłością, finansami, brakiem perspektyw.
Postanowiłam, że muszę bardziej zaufać sobie i stać się bardziej samodzielna. Podjęłam decyzję o pierwszej naprawdę samodzielnej podróży – na bezpieczną dla dziecka, przyjemną Teneryfę. Trudność polegała na tym,że nasz budżet był mocno ograniczony i nie mogliśmy sobie na pozwolić na pobyt, który zapewniałby nam dach nad głową i wyżywienienie. W zasadzie nie było nas stać nawet na sam dach nad głową. Zaczęłam myśleć nad tym jakby to objeść, jak spać za darmo – szukałam noclegów na couchsurfingu, wolontariatów, czytałam o kempingach, aż trafiłam na informację o istniejącej na wyspie plaży hipisów, na której na dziko, ale bezpiecznie można spać pod namiotem.
Wtedy dopiero zapadła ostateczna decyzja – lecimy, zamieszkamy z nimi. Spakowałam więc tonę rzeczy potrzebnych Światkowi i objuczona jak wielbłąd – z plecakiem, torbą, wózkiem i Maluchem w nosidle ruszyłam w drogę. Dla bezpieczeństwa, na pierwsze dni wynajęłam auto,by w razie niepowodzenia ze znalezieniem Plaży czy innych komplikacji móc łatwo przemieścić się do jakiegoś hostelu oraz by mieć czym przewieźć rzeczy, ponieważ nie było szans bym była w stanie udźwignąć wszystko na odcinku dłuższym niż z hali lotniska, do auta zaparkowanego tuż obok.
Zrobiliśmy to – odnaleźliśmy plażę, rozbiliśmy namiot i żyliśmy tak jak sobie wymarzyłam – kąpiąc się w oceanie, spędzając wieczory przy ognisku. Widząc zaśmiewające się w głos dziecko, które zachwyca się wodą, piaskiem, bawi, gaworzy do każdego i zdecydowanie nie wygląda na takie, któremu czegoś brakuje – odzyskałam wiarę w siebie i swój plan na nasze życie – w podróży. Co prawda i tu dołączył do nas na kilka dni mój przyjaciel, który pomagał dźwigać 5-litrowe baniaki z wodą pitną, której na plaży nie było, opiekował się Światem gdy potrzebowałam kilku sekund dla siebie, ale jednak przez większość czasu byliśmy tam zupełnie sami. Odważyliśmy się na pierwszy, kilkugodzinny trekking w wąwozie Masca, pływanie motorówką, wycieczki po górach… a przede wszytskim, na życie swoim życiem.
Tak upłynął miesiąc.
W międzyczasie poznałam człowieka, który kilka lat spędził w Azji. Wiedząc o mojej fascynacji kierunkiem zaczął mi o nim opowiadać, zarzucał zdjęciami i przede wszystkim zupełnie nie rozumiał, dlaczego swoje marzenie o wyprawie tam, włożyłam do kategorii “tych niewykonalnych”. W opozycji do wszystkich, którzy na mój pomysł reagowali, wydawać by się mogło racjonalnie, czyli odradzaniem on przekonywał, że dam radę, że będzie przyjemnie, ciepło, tanio i że lepiej rano wyjść z dzieckiem z domku na plażę i kupić mu do wypicia kokosa niż patrzeć przez okno na szarobury śnieg. Kilka spraw uprościł, kilka pokolorował, ale niewątpliwie sprawił, że uwierzyłam, że jestem w stanie w tą podróż, sama ze Światkiem wyruszyć.
Kupiłam bilet na listopad – moment, w którym Świat kończył półtora roku i rozpoczęłam przygotowania. Miałam na nie 6 miesięcy. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jak dużo tego będzie, ile czasu, pracy i pieniędzy ta podróż pochłonie. I całe szczęście! Gdybym wiedziała czego się podejmuję, pewnie nigdy bym się na to nie odważyła. Gdybym nie miała biletu, pewnie odpuściłabym po pierwszych trudnościach…a tak – bilet kupiony, lecieć trzeba!
Doświadczenie zdobyte we wcześniejszych podróżach owocowało – leciałam z jednym (fakt,że olbrzymim!) plecakiem, w którym nie było nic niepotrzebnego. Wiedziałam już jak przygotowac się do lotu z dzieckiem – co zabrać do jedzenia a co do zabawy, jak reagować gdy będzie znudzony czy śpiący, gdzie położyć go spać itd. Miałam ze sobą leki, byliśmy zaszczepieni, wykupiłam dodatkowe ubezpieczenie podróżne, ba – rozszerzone. Pieniądze i karty miałam poukrywane w wielu miejscach, dokumenty skserowane. Wiedziałam dokąd lecę, znałam przepisy wizowe, miałam zapas gotówki pozwalający na natychmiastowy powrót do domu gdyby sytuacja tego wymagała, miałam plan B.
Byłam gotowa.
Spędziliśmy w Azji dwa miesiące, podróżując po Tajlandii i Laosie.
Odkryłam, że mogę chodzić uśmiechnięta całymi dniami, że szczęście nie jest czymś wyjątkowym, stanem, którego doznaję od czasu do czasu. Byłam otoczona życzliwymi ludźmi, poznawałam nową, zupełnie odmienną od naszej kulturę, podziwiałam architekturę jakiej dotąd nie znałam. Miałam czas na to by ćwiczyć, medytować, jadłam naturalnie i zdrowo. Wszystko mnie zachwycało. Zatrzymywaliśmy się na noclegi u osób poznanych przez couchsurfing, które z planowanej jednej nocy przeciągały się w tygoodnie, bo tak nam było ze sobą dobrze.
Miki pokazała nam Chiang Mai, mnie oprowadzała po azjatyckich restauracjach, ze Światkiem karmiła gołębie i głaskała (!) ryby w parku. Pang pokazałą Chiang Rai zarówno od strony kuchni, zabawy jak i ducha. Podróżowałyśmy po okolicznych świątyniach, wodospadach, pijałyśmy kawę w przepięknych, dzikich miejscach i opowiadałyśmy sobie swoje losy. Byliśmy też ze Światkiem wolontariuszami – między innymi w domu Aleca i Kapitana w Laosie. Zamieszkaliśmy z ich wielopokoleniowa rodziną. Mogliśmy obserwować jak razem pracują podczas żniw, wymieniają się hodowanymi przez siebie warzywami, przejmują pod opiekę dziecko, gdy jego rodzic ma inne obowiązki, jak są otwarci i szczodrzy – mimo, że nie mają wiele. Jak codziennie wieczorem zasiadają wokół ogniska i dzielą się swoimi opowieściami, śpiewem, lao lao i śmiechem. W zamian pomagałam trochę w pobliskiej szkole, gotowałam, pomagałam w sprawach komputerowo-internetowych. Spędziłam z nimi dwa tygodnie podczas których zabrali mnie do dżungli, na pola ryżowe, na Nowy Rok świętowany hucznie u plemienia Hmong, a z racji tego, że buddyjskie święta pokryły się z naszymi – przygotowaliśmy i spędziliśmy je razem. Było wspaniale.
Jak miewał się Światek? Podobnie. Piszczał z radości, gdy, ku mojemu przerażeniu zamiast samochodu podjechała po nas motor-taksi. Wzdychał “wooooooow” gdy spacerowaliśmy po laotańskich jaskiniach czy podczas trekingu w dżungli. Szalał z napotykanymi wszędzie dziećmi – tymi, na których podwórka wkradał się zafascynowany jakąś zabawką, z tymi poznanymi na ulicach i tymi, które ku mojemu przerażeniu, próbowały przewieźć go na motorku gdy na chwilę spuściłam go z oka. Nie mógł przestać się śmiać gdy ruszyłam w pogoń za psem, który ukradł mu smoczek, ostatni jaki mieliśmy. Odkrył istnienie księżyca i podziwialiśmy go oboje każdego wieczoru, przed zaśnięciem. Fascynowały go pędzone codziennie rano i wieczorem przez wieś krowy i to pod nie ustawił tryb naszego dnia. Obserwacje tychże stały się naszym rytuałem. Jednak nie zawsze było różowo.
Podróż, samotna, z dzieckiem to dźwiganie nie tylko bagażu ale i olbrzymiej odpowiedzialności. Mimo, że wszędzie staram się być najlepszą mamą jaką być umiem słyszę często teksty o “narażeniu” Światka. Dziecko może poślizgnąć się, upaść, spaść z łóżka,bez względu na to w jakim zakątku świata się znajduje. Choroby? Jasne, że w Azji występuje denga, malaria…a u nas choćby borelioza.
Innych problemów w podróży, szczególnie tej samotnej też jest cała masa – Twoje dziecko nie chce jeść lokalnych potraw, a czasem wręcz odmawia jedzenia czegokolwiek. Transport, pojawia się zgodnie z własnym widzimisię a jedyne co możesz zrobić to cierpliwie na niego czekać, po kilka, kilkanaście godzin. Naciągacze i oszuści, którzy zdarzają się wszędzie – matkę, która wraz z dzieckiem i bagażem tworzy kłębek hałaśliwego chaosu upatrzą sobie za łup prawie na pewno. Jedziesz w miejsca niesprawdzone, zupełnie Ci nie znane, możesz więc trafić na podły wolontariat, z którego weźmiesz nogi za pas już po kilku godzinach, mimo, że zaplanowany w danym miejscu miałaś miesiąc, a na sam dojazd poświęciłaś dwa dni i mnóstwo pieniędzy. Może być tak, że hotel, który na portalu rezerwacyjnym wydawał się królewskim apartamentem okaże się gorszy od lisiej nory (która ponoć jest najbrudniejszą i najbrzydszą z wszystkich nor), a kiedy w nocy wysiądziesz z autobusu, który nie wiedzieć czemu nie wjeżdża do miasta tylko wypuszcza Cię pośrodku niczego może otoczyć cię banda bezpańskich psów, szczerzących zęby w szerokim uśmiechu na powitanie. Zdarzają się kryzysy, gdy nie masz już siły dźwigać plecaka, negocjować z kolejnym kierowcą by zabrał cię gdzieś za cenę lokalną a nie dorzucał specjalnej marży za kolor skóry, jest za gorąco, głodno i źle. Czekasz wtedy aż dziecko uśnie i wyjesz i wyrzucasz sobie, bez ogródek za te durne pomysły, za pchanie się na koniec świata z bobasem.
U mnie bywało różnie, ale na każdy sekudnowy kryzys przypadały całe dnie szczęścia. Bilans zawsze wychodził na wielki plus.
Nauczyłam się, że macierzyństwo to kompromisy, a nie rezygnacja z marzeń. Dowiedziałam się jak silna i odważna ze mnie kobieta i mama. Wiem już, że zawsze, mimo najtrudniejszych sytuacji jakie postawi na mojej drodze Los, będę walczyła o to by być szczęśliwa. Bo mogę, bo umiem.
Ta podróż pozwoliła mi też na to by zacząć nazywać się Podróżniczką, dała wiarę w to, że mam wystarczająco wiedzy by podzielić się nią z ludźmi, którzy chcieliby podróżować, ale nie wiedzą od czego zacząć, dała mi odwagę by porozsyłać zgłoszenia na festiwale podróżnicze i CV do wielu firm zajmujących się turystyką. Zupełnie nieoczekiwanie przyniosła zwyczajne, materialne korzyści – odwiedzam festiwale, na których opowiadam o naszych podróżach, prowadzę warsztaty podróżnicze, jestem pilotem wycieczek. Zarabiam na tym co daje mi olbrzymią radość.
Nie jestem też już samotną mamą. Po długiej i ciężkiej drodze, którą przeszliśmy z Tatą Świata postanowiliśmy spróbować wychowywać naszego syna wspólnie.
Dobijamy do brzegu Kochani.
Co lubicie? Co sprawia Wam przyjemność?
Kino? Teatr? Książki? Podróże? Robienie na drutach? Szycie na maszynie? Boks? Lepienie z gliny? Granie na ukulele? Gotowanie? Narciarstwo figurowe? Programowanie? Muzyka?
Do dzieła! Zacznijcie robić to co Was cieszy – powoli, krok za krokiem. 15 minut dziennie? Godzina w tygodniu? Spróbujcie, poznajcie innych pasjonatów w Waszej dziedzinie, wybierzcie się na warsztaty, szkolenie…i zobaczcie dokąd Was to zaprowadzi.
Ps. Zanim powiecie po raz kolejny, że się nie da wyguglujcie postać Toni Morrison. Samotna matka, która pewnego dnia odkryła, że lubi pisać. Pierwszego dnia, siadając do biurka i biorąc do ręki pióro nie mogła przypuszczać, że dostanie Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury.
***
Początek tej historii był delikatnie mówiąc ‚koszmarny’. Na pewno w 100% zniechęcający do macierzyństwa i posiadania potomka. Jednak w miarę czytania pojawiła się jakaś nadzieja, wiara, pomoc i przyjaźń i to jest fajne… W życiu, nie ważne czy się jest rodzicem czy nie, chodzi przede wszystkim o odwagę. O ten pierwszy krok, który zdecydujemy się zrobić, a później…skoro nie ma odwrotu, trzeba iść dalej. I wszystko jakoś się samo układa. Nie samo, z pomocą, ale ta pomoc przychodzi sama, bo ludzie są uczynni w głębi duszy. No, może z nielicznymi wyjątkami. Podziwiam tę odwagę, żeby zrobić krok, a potem następny i następny…. Życzę wspaniałości!
Dzięki Angelika!:)