Ucka z Pawłem, moi przyjaciele z Polski, informując mnie o ich przylocie do Cancun, nie dali mi wielkiego wyprzedzenia czasowego. W zasadzie maila od nich dostałam tuz przed Swietami, gdzie to wiadomo, ze Swieta i Nowy Rok to okres bardzo niesprzyjajacy dla podroznikow. Raz, ze podróżuje wtedy cały świat. Dwa – że z tego tytułu ceny skaczą pod niebo. Czas ten postanowiłam przeczekać u Ileany, mojej przyjaciółki z Kostaryki.
To niezwykłe jak wiele mogą dać sobie ludzie w ciągu 2 tygodni. Bo tyle w zasadzie pracowałyśmy razem. W Chivay, w Kanionie Colca, w pewnej państwowej podstawówce.
W zasadzie historię zacząć musze od Andrzeja Piętowskiego, albo właściwie od mojego pomysłu kupienia samochodu. Było to już strasznie dawno temu, Gaja wówczas miała 20 miesięcy, a ja – pomysł na podróż. Pomysł był piękny i prosty – kupię w Peru minivana. Jeszcze z Polski przyglądałam się różnym nyskowatym samochodzikom, sądząc, że są w zasięgu moich oszczędności. Na miejscu czekał mnie jednak zimny prysznic. Rodzina Cheslava Korytkowskiego, Peruwiańczyka, którego znałam jeszcze z Krakowa bardzo szybko wyprowadziła mnie z błędu. A wierzyłam im jak nikomu, bo była to rodzina dobrych mechaników.
-Kochana – mówili – kupisz złom, a potem staniesz na 4 tysiącach. Albo nie daj Boże stoczysz sie w przepaść, bo hamulce nie chwycą. Wybij sobie z głowy te Twoje samochodziki. Patrz, to jest wóz dla Ciebie – otwierali przede mną kolejną stronę Mercado Libre (tutejsze Allegro) – Albo ten. Albo ten.
Wozy owszem, były być może dla mnie, ale nie dla mojej kieszeni. Coraz wyraźniej docierało do mnie, że auta nie kupię. Musiałam szukać innej formy dla mojej wymarzonej podróży, ale – do diabła – jakiej? Miałam wielki plecor, nosidło, neseser, 20 miesiecznego szkraba i wielką pustkę w głowie.
Czas leciał – pomysł nie przychodził. Mieszkałyśmy u Cecylii – niezwykłej peruwianki, mówiącej przepiękną, bogatą polszczyzna, w jej prywatnym pokoiczku, spiąc pod kalendarzem z wizerunkiem Kościoła Sw Józefa. Naszego parafialnego, krakowskiego kościółka, najpiękniejszego zresztą w całym Krakowie. Nieomylnie odczytywałam to jako dobry znak. Musi przyjść rozwiązanie – myślałam – musi się coś otworzyć.
I się otworzyło.
– Asia – powiedziała któregoś dnia Cecylia – za tydzień przyjedzie Andrzej z grupą Polaków. Wiesz, ten Andrzej o którym Ci opowiadałam. Ma w Chivay letnią szkołę angielskiego. Może chciałabyś sie zapytać o robotę dla siebie. Zawsze to coś nowego.
Pierwsze, co poczułam w sobie to zwątpienie. Jakże to – szkoła działa 11 lat, zaczyna sie za parę dni – na pewno gość ma dopięte wszystko na ostatni guzik, nie ma co się wygłupiać. Ale po kilku dniach przyszła decyzja – zapytam, co mi tam. Najwyżej usłyszę grzeczne „nie” i z głowy.
Ku swemu zdziwieniu usłyszałam „tak”.
– Kochana – powiedział Andrzej znad swego laptopa – z nieba mi spadasz. Wykruszyli mi się nauczyciele. Jasne, że masz tą robotę. A z dzieckiem? Coś wymyślimy. Najmiemy kobietę, albo co. Nie martw się, zobaczymy na miejscu.
Tak, Andrzej na drugie miał tak samo jak ja. Improwizacja.
Dwa tygodnie poźniej byłam juz w Chivay, gdzie w wiejskiej podstawówce odbywały się nasze zajęcia.
Do dziś uważam, że był to najtrudniejszy okres mojej podróży. Warunki 35oo tys mnp, zimne dni i bardzo zimne noce, podłe jedzenie, przygotowywane na bieżąco lekcje no i sama szkoła dały mi nieźle w kość. Ale w takich warunkach właśnie kształtują sie wspaniałe ludzkie przyjaźnie.
Myślałam, że Ileany nie zobaczę już nigdy w życiu. No bo niby jak – Kostaryka była daleko, a ja przecież miałam w planach tylko Peru. A los tak poprowadził nasze drogi, że ostatnie Boże Narodzenie i Nowy Rok 2016 spędziłyśmy z Gajenką właśnie u Ileany – mojej dobrej, bratniej duszy z Chivay.
To był dobry spokojny czas. Na 2 tygodnie stałyśmy się częścią jej rodziny, wpisując się w nią łatwo i radośnie. Gaj biegał po przepięknym, parterowym domku, my godzinami nagadywałyśmy się w przytulnej kuchni, razem gotując, pijąc hektolitry kostarykanskiej kawy, zjadając tony domowej, polskiej szarlotki i ładując nasze emocjonalne baterie. Od czasu do czasu wyskakiwałyśmy poogladać okolicę czy wejść na wulkan, ale w gruncie rzeczy był to czas spokojny i stacjonarny, z czego cieszyłam się i ja i Gajenka i mój achilles, który stopniowo przestawał boleć.
Zbierałam tam siły emocjonalne i fizyczne – bo zaraz po Nowym Roku czekała na mnie Nikaragua, a potem rajd przez Honduras i Salvador na spotkanie cudownych ludzi, moich kochanych włóczęgów czyli Łucji i Pawła. A że oni z 2,5 letnia Jagódką i 3,5 letnią Gabą przyjeżdżali – nie chciałam tracić ani sekundy z ich tutejszego pobytu. Bo my kumple i dzieci nasze skumplowane są. Wiec już nie mogłam się na tą wielką, kumpelską radość doczekać!
***
Znikała błyskawicznie, bo jak wiadomo smakuje świetnie zarówno na ciepło, jak i na zimno. I się rozumie, że na gorąco także.
..dziewczynki czytały, rysowały..
.. albo padały przed telewizorem, albo przylepiały się do dwóch identycznych komórek, z dwoma identycznymi zabawami edukacyjnymi oczywiście..
A gdy już Sofi poszła do domu, Gaj zasiadał z Ileaną na obowiązkowe poogladanie sukieneczek na internetowych stronach. Patrzyłam na to z boku z niedowierzaniem – moja córka jest 100% bardziej kobiecą kobietą, niż ja. Jak na księżniczkę zresztą przystało.
Dwa tygodnie z rodziną Ileany przeleciały nie wiadomo kiedy i nadszedł moment rozstania. Kiedy znów się zobaczymy? Ach, któż to wie. Wraz z podróżą nabieram zaufania do losu i naszych dróg, wiec wierzę, że wcześniej czy później znów to bedzie możliwe. A póki co – zostajemy w kontakcie. Ileana, amiga – muchas gracias otra vez!
❤