Kolejny kraj za nami, przejechany szybciutko, w zasadzie z dwoma stopami tylko. W Puerto Jimenez, pięknej, niezbyt uczęszczanej wioseczce, a dokładnie rozwalającym się, stareńkim domku zagubionym w pacyficznej dżungli, gdzie budziły nas tukany i odwiedzały małpy zagościłyśmy na tydzień, a potem na 2 tygodnie w Ajahuela, u mojej ukochanej Ileany, z którą półtora roku temu uczyłyśmy angielskiego na woluntariacie w peruwiańskim Chivay..
Plotki o Kostaryce okazały się być prawdziwe – jest tam okropnie drogo. Nie stać nas było na ogladanie tego państwa, wiec tuz po Sylwestrze spakowałyśmy nasze zgrabne plecaczki i najedzone, napite i ogrzane ciepłem Ileany i jej domowników ruszyłyśmy w drogę. Tam gdzie może nie tak bezpiecznie, ale taniej i kolorowiej.. Nikaraguo, witaj!..
Na wyjeżdzie z Costa pierwsze zderzenie z rzeczywistoscią – ledwo wysiadłam z pojazdu, podbiegła pani, chcąc pobrać opłatę wyjazdową. A potem druga. I trzecia. I czterdziesta. Słusznie czułam, ze coś tu nie tak, niemniej jednak opłaty nie uniknęłam. I naciągnięcia także. Wszystkim wyjeżdzającym z Panamy doradzam wiec, by opłatę graniczną uiszczali w płatomatach w sali odpraw, nie u pań, tudzież w jakiś budkach, czy domkach. Prowizjom, nawet jednodolarowym mówimy stanowcze NIE.
Więc gdy skończyliśmy wreszcie ceregiele po stronie Kostaryki, z radością ruszyłyśmy w kierunku Nikaragui. Bus już podstawiony był, ale doświadczenie uczyło, że tego typu busy nie dla las viajeras – drogi jak czort był. A na nas, juz po nikaraguańskiej stronie czekał jeszcze łańcuch cerberów do okiełznania..
Tychże jednak wzięłyśmy na klatę, a dokładnie wziął ich na siebie Mały Człowiek, który z właściwym sobie wdziękiem i dwoma paszportami w łapkach, płynnie przesuwał się od stanowiska do stanowiska, budząc zaskoczenie i całe morza sympatii. Nie wzbudził jednakże żadnych ludzkich uczuć w panu, który pobierał opłaty – nie miałyśmy cordobas, które są walutą w Nikaragui, więc pan nas skrobnął w dolarach. O walucie Kostaryki, z której właśnie wyjechałyśmy nie chciał nawet słyszeć, liczyło się tylko twarde jak chińska stal siano z USA. Każdego zresztą skrobał, bo cordobas nikt nie miał – tak przynajmniej wynikało z moich obserwacji. A akcja miała oczywiście swój cel – oczywiście nie charytatywny. Przeliczając bowiem cordobas na dolares wychodzilo 11 USD y pico (i ciut), wiec z wdziękiem zaokrąglając wynik do pełnej kwoty, od każdego łebka pobierał dodatkowe 25 centów. Nie wiem, ile ludzi przewija się codziennie przez granicę, ale nawet, jeśli musi się tymi centami dzielić z setką kumpli, z pewnością ma niezły dom i całkiem fajną furę. I nie musi się przejmować emeryturą.
Gdy wylazłyśmy wreszcie ze strefy granicznej, chowając głęboko paszporty, buźka uśmiechnęła mi się od ucha do ucha. Zobaczyłam wokół siebie świat, który kocham – latynoski chaos, luz i kolory. Jakże tu było inaczej od zamerykanizowanej Kostaryki, gdzie wszystko ubrane jest w formę reguł, na których straży stoi dolarowy bożek. A tu? Panie sprzedające jedzenie prosto z ognia, uśmiechnięte lub znudzone, przyglądające przepływającemu się obok życiu, naganiacze taksówkowi, naganiacze autobusowi wykrzykujący i pokrzykujący i co rusz łapiący mnie za ramię, drobni handlarze chińskim badziewiem, leniwie rozwaleni na plastikowych krzesłach – wszystko to napełniało mnie tak wielką radością, że aż pogwizdywałam sobie, targając oba plecory i Gajenkę za łapkę.
Oczywiście zaczęło się od akcji.
– A pani gdzie? Managua? Rivas? Granada? Leon? Taksi?
– Gracias, amigo. Nie mam kasy na taksi. Jesteśmy artesanas.. Szukamy collectivo (nyska, czasem auto osobowe) do Granady. Jak najtaniej.
– O, do Granady już nie ma. Dopiero rano będzie. Musi wziąć pani taksówke.
Musi to na Rusi. Idę dalej.
– Managua? Rivas? Granada? Leon?
– Tak, ale szukam collectivo.
– Jest autobus. Zapraszam, zapraszam.. – wykrzykując już zdziera ze mnie nosidło, chcąc zanieść je do stojących na poboczu, kolorowych złomów.
– Momencik, przyjacielu. Cena. Ile dla mnie?
Koleś przez moment taksuje mnie wzrokiem, w końcu rzuca:
– 80 cordobas.
– Ile?! – zaczynam zwyczajowy taniec – 80?! Tak drogo? No nie, daj mi lepszą cenę, tyle płacą turyści z Ameryki.
– Pani nie z Ameryki?
– Nie, nie wszyscy biali mieszkają w Ameryce. Ja jestem.. prawie z Azji jestem. Polska – tak się nazywa mój kraj.
– A, z Polski – patrzy na mnie jeszcze raz – no nie mogę dać Ci lepszej ceny. Patrz, tu napisane jest, ile kosztuje droga.
No faktycznie. Nalepka głosi, ze 80. Pasuję wiec. Wrzucamy bagaże, siadamy na otłuszczonych, obsypanych pyłem siedzeniach. Po chwili naganiacz sadza przede mną dwóch ślicznie ubranych, amerykańskich turystów.
– Zaopiekuj się nimi – rzuca do mnie – nie mówią po hiszpańsku.
Chłopaki są koło 30tki, mają w ręce najnowszego smartfona i niezły aparat. Po hiszpańsku – tylko buenos dias (dzień dobry) i gracias (dziękuję). Patrzę na te ich akcesoria i pachnące świeżością markowe ciuszki i – trochę skrępowana – naświetlam im sytuację. Chłopaki patrzą na mnie wielkimi oczami, aparat ląduje w kieszeni. Smartfon nie.
-Wiesz, mamy GPS na nim. Dzięki niemu będziemy wiedzieć, gdzie wysiąść.
W duchu łapię się za głowę. Chłopaki podróżują od 3 tygodni, ale póki co poruszali się głównie po bezpiecznej Kostaryce. Nikaragua to inna para kaloszy, ale oni jakby tego nie widzieli. Mówię im wprost więc o kradzieżach i napadach. Na białych turystów. Przecież wiadomo, że każdy coś ma. Nawet taka ubrana w stare, brudnawe ciuchy laska z dzieckiem. Dlatego też wszystko mam poobklejane, brudne i mocno zużyte. Przynajmniej takie wrażenie mają moje rzeczy sprawiać. Tak by szanowny złodziej zawiesił oko na tych ślicznych chłopcach z Ameryki, nie na białej dziewczynie z równie wymorusanym maluchem.
Ruszamy. Bus terkocze, z głośników muza. Disco latino, które uwielbiam. Jest wryte w mój mózg, stanowi głośne dopełnienie kolorytu Ameryk. Słyszy się je na każdym rogu, w każdym autobusie. Jak kiedyś u nas disco polo. Tak często, że tęskni się za ciszą. Ja tęsknie przynajmniej. Ale teraz, wygłodniała znajomych melodii, podskakuję na siedzeniu w rytmie drogowych dziur i Caballito de palo:
Długi czas jazdy i zapadający zmierzch usypia mojego ancymona, we mnie wzbudzając coraz to większy niepokój. Tym bardziej, że autobus wcale nie jest do Granady. Autobus jest do Managuy, stolicy, miejsca, które na dzień dobry postanowiłam omijać szerokim łukiem. Duże miasta są zawsze takie same i tak samo niebezpieczne, a szczególnie tu, w Centralnej. Po co narażać się więc na utratę aparatu, telefonu i kilku niezbędnych w podróży drobiazgów, jak można dużo przyjemniej spędzić czas w mniejszych miasteczkach. Albo na wioskach. Albo na środku niczego. A tu niespodzianka – jedziemy prosto w paszczę lwa.
Wstaję więc i idę do kontrolera. W autobusach zawsze jeżdżą parami – kierowca i kontroler, który nagania, kasuje, pakuje bagaże i dba, by ludzi wysadzić we właściwych miejscach.
– Co jest grane? – pytam – Autobus miał być do Granady, a wieziecie mnie do Managua?!
– No nie, przesiądzie się pani na rozjeździe..
– Na jakim rozjeździe?! Jak to przesiądę?! Przecież widział pan, że ja z dzieckiem i plecakami!.. I co, zostawi mnie pan teraz na rozjeździe??? Noca??! Żeby mi tam zabrali wszystko??? I na co niby się mamy przesiąść o tej porze, przecież nic nie jeździ.
-Taksóweczkę pani se weźmie – odzywa się usłużny głos z tyłu
Obracam się na pięcie, wściekła, mając już na końcu języka cierpką ripostę, gdy uprzedza mnie kontroler.
– Pani to artesana. Nie ma kasy na taksi – i do mnie – Proszę się nie martwić. Tam będą czekać ludzie. Autobusy jeżdżą do północy.
Patrzę mu w oczy, potem na siedzących obok pasażerów. Oni kiwają do mnie głowami, ktoś tam mówi, bym się nie bała, bo na tym rozjeździe jest bezpiecznie, zawsze kręci się policja. Mój nastrój zmienia się nie do poznania. Nagle czuję się z tymi ludźmi dobrze, bezpiecznie, jak z rodziną. Gawędzimy jeszcze moment, po czym jesteśmy na miejscu. Kontroler wypakowuje nasze plecaki, pomaga wysiąść z uśpionym Gajonem, instruuje, co mam zrobić. Ludzie machają mi przez szybę, zostajemy same. No w zasadzie – nie same. Śliczni chłopcy stoją tuż obok, po czym postanawiają łapać bus do Granady prosto z dworca. Też mają stracha przed nocą..
Rozglądam się w okół. Parę metrów dalej stoi grupa ludzi. Czekają na bus do Granady. Przyjeżdża. Oblegają go jak mrówki miód, pakują się wszyscy oprócz nas. No by jak niby mam wywalczyć sobie wejście z dwoma plecakami i śpiącym w nim brzdącem?..
Chłopaki podchodzą do mnie. Uwierzyli, że się da, nabrali animuszu.
– Drugiego już nie przepuścimy – oznajmiają.
Nadjeżdża właśnie drugi – pusty! Chłopaki już się mają pakować, kiedy taktycznie pytam naganiacza o cenę.
-25 cordobas – rzuca – Taniutko.
– Ile?! – no przesadził. Zdążyłam dopytać się już ludzi, ile kosztuje przejazd. – Mogę jechać za 15.
-15? Może być – odpowiada naganiacz, mrugając filuternie okiem
-15.. dolarów, si? – upewniają się radosnym głosem „moi”chłopcy.
Odwracam się, zabijając ich wzrokiem. Naganiacz zwija się ze śmiechu, po chwili śmiejemy się obydwoje. Wsiadamy do busa, ruszamy. Chłopcy poszukują w smartfonie namiarów na hostel.
-Słuchajcie chłopaki – proponuję nieśmiało – jadę do hostelu, który jest ok. Moja koleżanka tam jest. Dormi kosztuje 5 USD. Jedzcie ze mną, ja Wam się nie spodoba, to jutro poszukacie czegoś innego.
Chłopcy mruczą coś do siebie i oznajmiają:
-Wszystko gra, mamy hostel. W rankingu Lonly Planet ma 5 gwiazdek, a dorm kosztuje tylko 11 usd.
No tak, jesteśmy z innych światów. Finansowych także. Kierowca zostawia po kolei pasażerów, na końcu wyrzuca chłopaków. Zostajemy sami.
– A Ty dokładnie gdzie chcesz jechać?
Mówię mu nazwę hostelu, w którym umawiałam się z Kasią Tołwińską. Z kASIĄ jalan jalan właściwie, bo chyba tak właśnie zna ją świat. Samotną podróżniczką o wielkiej wrażliwości i dobrym piórze. Miała na nas czekać tam dziś, ale czy tak jest?.. Czy tam faktycznie będzie?.. Krążymy z miłym panem po kolorowych uliczkach Granady przez dobre pół godziny. Ludzie odsyłają nas z jednego końca miasta na drugi. Nie przeszkadza mi to, bo Granada nocą jest przepiękna. Wreszcie podjeżdżamy pod właściwy hostel, pan wyrzuca nam bagaż, uściskuje nas i odjeżdża.
Zarzucam więc plecaki, biorę za łapkę rozespaną Gaję. Przekraczamy bramę hostelu, stajemy przy recepcji. Jestem tak zmęczona i głodna, że ledwo trzymam się na nogach. Nagle z patio odrywa się jakiś cień i biegnie w naszym kierunku. Jest??? Jest!!! Jeszcze sekunda i toniemy w ciepłym uścisku Katarzyny..
Dom..
Nareszcie..
❤
Asiu droga. Czytając Twój blog buźka raz uśmiecha się szeroko raz w głowie zaduma gości.Ale to nie z lęku a z wielkiej radości…że są jeszcze na świecie ludzie tak wspaniali jak Ty i Twoja Kruszynka cudowna. Uczysz życia,przetrwania ale i tak najważniejsza jest ONA. Mam nadzieję, że ścieżki Waszego wędrowania przywędrują kiedyś do Nowego Sącza i będziemy mogli w spokoju usiąść sobie gdzieś w Beskidach i po prostu uśmiechnąć się. Ściskam Was gorąco.Paweł z Nowego Sącza.
Co powiesz Paweł na Niemcową? To jedno z moich ulubionych miejsc w gorach.. 🙂