– Na imię mam Eping. Eping, rozumiesz? Wiesz, co oznacza imię Eping?
Kiwam głową przecząco, przeżuwając porcję ryżu z kurczakiem. Kurczak jest łykowaty, chyba niedogotowany, trudno go pogryźć. Jem jednak grzecznie, bo wiem, że kura została zabita nie tylko po to, by nakarmić 16 osób przebywających aktualnie pod jednym dachem, ale przede wszytkim by ugościć przybyszów. Jem więc i chwalę, pomimo że niezupełnie mi smakuje, doceniając gest gospodarzy. W środowisku, gdzie każde peso zdobywane jest sprytem lub ciężka pracą ubicie kury to wielka sprawa.
– Eping znaczy „dodatkowy palec”! Po mangyańsku, rozumiesz? Tak nazwali mnie rodzice! – Ate śmieje się w zaraźliwy sposób – Jestem więc Dodatkowy Palec, hahaha, patrz!
Ate wyciąga dłoń w moim kierunku. Faktycznie, z jej boku wyrasta mały, szósty paluszek, bezładnie dyndający przy każdym jej ruchu. W drugiej ręce Ate także ma sześć palców, tyle że szósty się nie rozwinął, przyjmując formę sterczącego, sztywnego zawiązka.
– Wiem, Ate, zauważyłam.– mówię. Polidaktylizm mojej gospodyni od razu rzucił mi się w oczy.
– Za to u nóg paluszki są ładniutkie. – zaśmiewa się Eping, wskazując na stopy – Wyrosły wszystkie jak trzeba, tyle że problem z butami teraz mam. Wiesz, że mogę kupować tylko te z szerokimi przodami, bo w inne się nie mieszczę.
– Dobrze Ate, że nie macie tu zimy. – żartuję – Wtedy byłby dopiero problem!
Ate ma jedną parę butów z zakrytymi palcami, które używa sporadycznie. Na codzień chodzi w japonkach, tak jak większość Filipińczyków bez względu na status społeczny. To najpopularniejsze obuwie dostępne wszędzie, a ceny jego wahają się od kilkunastu peso do kilkuset nawet, za nowy design sprzedawany przez znane marki.
– Wiesz Asia, jak się urodziłam, mama była przerażona. Te sześć palców, to nie jest codzienna sytuacja. Bała się, że że będę nienormalna. Nawet zastanowiała się, czy mnie komuś nie oddać. Więc jak wieść rozeszła się po okolicy, że jest taki dziwny noworodek, aż trzech lowlandersów (mieszkańców nizin, ludzi nie należących do plemienia) chciało mnie odkupić. Jeden dawał całą krowę, drugi – tuzin dorodnych kurczaków, a trzeci – 40 tysięcy peso! Pół wieku temu to był spory majątek. Ale ojciec zdecydował, że mnie nie sprzeda. I zostałam, – uśmiecha się do siebie – a po mnie nie urodziło się już rodzicom żadne inne dziecko. Mieli nas raptem czwórkę, a ja mam jedenastkę! Trójkę dziewczynek przysposobiłam. Wiesz, ich rodzice są strasznie biedni, a dziewczynki – zdolne. Szkoda mi ich było. Rodzice w ogóle nie są zainteresowani edukacją, a to przecież przyszłość. No więc poszłam do nich i powiedziałam, że dzieci wezmę do siebie. Zgodzili się, być może nawet ucieszyli, bo problem z głowy.
– Wspierają je jakoś finansowo? – zapytałam o praktyczne realia. Idea ideą, ale jeść przecież trzeba.
– Sporadycznie. To bardzo ubodzy ludzie. W zasadzie nie skłamię, jak powiem, że raczej nie. – zamyśla się – Wiesz, czasem jak nie ma pieniędzy, to jemy ryż z olejem. Coś trzeba do brzucha włożyć..
Przed oczami mam mój domek z dzieciństwa, gdzie mieszkaliśmy z babcią i rodziną cioci. Różnie było w życiu, ale obiad zawsze wymyślała babacia dwudaniowy, a ja nigdy nie chodziłam głodna. Tu dzieci owszem, głodne bywają.
– Kolejne moje dziecko, Rejmara adoptowałam zaraz po urodzeniu. Nieformalnie oczywiście, bo tutaj u nas ludzie nie latają po urzędach, tylko się umawiają i tyle. No więc wieść wtedy poszła po wsi, że noworodek jest do adopcji. Nikt jakoś się nie kwapił, by go wziąść, no to ja go wzięłam. Sama wtedy z brzuchem chodziłam, ale jakbym go nie zaadaptowała, to by go pogrzebali.
– Pogrzebali? Jakiś chory był?
– Nie no, zdrowy jak ryba… – Eping spuszcza oczy, przez chwilę szuka odpowiednich słów – Natomiast ostatnia doszła do nas Jessa…
– Nie, nie, nie Ate – macham ręką – Co się działo z Rejmarem? Dlaczego mieli go pogrzebać?
Ate milczy. Po chwili bierze głęboki wdech i mówi:
– Asia, ja wiem, że pomyślisz, że my barbarzyńcy jesteśmy. Ale to było wiele lat temu, teraz już się to nie zdarza. Może gdzieś bardzo głęboko w górach.. No ale kiedyś tak było.. Taka kultura, takie obyczaje, dziwne dla Was..
– Ate, ale co?.. Co było?..
– No kiedy rodzina miała kolejne dziecko i widziała, że nie da rady go utrzymać, to go po prostu grzebała.
– GRZEBAŁA??? – powtarzam, nie dowierzając temu co usłyszałam.
– No tak, grzebała.. – powtarza Eping zawstydzona
– Ale jak to??? – informacja jest tak kosmiczna, że zakładam nieporozumienie. W końcu angielski to mój drugi język i Ate zresztą też. – Chcesz mi powiedzieć, że zakopywano dzieci w ziemi???
– No.. tak.
Nadal nie wierzę, w to co usłyszałam. Musiałam coś zle zrozumieć!
– Zakopywano w ziemi??? To znaczy – wykopywano dołek, wrzucano tam dziecko i go zasypywano???
– No.. tak.
– NA ŻYWCA?????????
Ate nie podnosi nawet wzroku, kiwa tylko potwierdzająco głową.
Jestem w szoku. Łapie powietrze, jak ryba wyrzucona z wody. Przed oczami staje mi pewne marcowe, wczesnowiosenne popołudnie, kiedy zima opuszczała właśnie Kraków, a wiosna wciąż nie mogła w nim zagościć. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży, szłam ulicą, która była jeszcze mokra po ostatniej ulewie. Popołudniowe słońce miękko oświetlało mury kamienic, puszczając zajączki uchylonymi kwaterami okien. Szłam bez celu, ot tak, byle pochodzic, poplątać się po moim ulubionym Starym Podgórzu, powałęsać się wąskimi uliczkami, zgubić w mojej własnej dzielnicy. Odchodząca zima i ciąża dały mi nieźle w kość, szłam więc teraz powiewając połami płaszcza, karmiąc się myślą o nadchodzącej wiośnie. Nagle moją uwagę przykuł sznur czarno ubranych postaci, przesuwających się w milczeniu na końcu ulicy.
Przyspieszyłam kroku.
Żydzi.
Ubrani na czarno, z myckami, szli w długim sznurem przed siebie.
Nie zastanowiając się wiele dołączyłam do nich.
Uszliśmy wspólnie niewielki odcinek, gdy czarno-biały wąż zaczał znikać w ustach jednej z kamienic.
Synagoga.
– No tak – palnęłam się w głowę – Marzec! Rocznica likwidacji Getta!
Weszłam do wnętrza świątyni. Na środku rozpięty był wielki ekran. Nie pamiętam już kto przemawiał i o czym, pamiętam tylko ten dokument o likwidacji Krakowskiego Getta właśnie.
Ja nie oglądam takich filmów, nie czytam książek ani o Holokauście, ani o wojnie. Tak zdecydowałam jeszcze na pierwszym roku studiów, kiedy przekopywałam się przez literaturę opowiadającą o mojej dzielnicy. Los związał mnie ze Starym Podgórzem, więc postanowiłam poznać historię każdej z otaczających mnie kamienic, każdego kanału, każdej piwnicy. Trafilam wtedy na znakomitą pozycję pt. „Apteka pod Orłem”, napisaną przez Pankiewicza, właściciela Apteki, jedynego nie-Żyda mieszkającego po tej stronie getta.
Faktycznie, w tej książce znalazłam dokładną historię mojego kwadratu kilku ulic, ale nie byłam w stanie przeczytać jej do końca. I tak, przez długie tygodnie prześladował mnie widok góry kobiecych trupów, leżących kiedyś na moim podwórku, a na otaczające mnie budynki do dziś patrzę przez pryzmat ludzkich historii. Ot, chociażby ten właz kanałowy – tędy zeszła do kanału rodzina prof. Aleksandrowicza. Albo to drzewko 100 metrów na lewo od mojego mieszkania – tu pan Polański przekupywał niemieckich strażników, by pozwolili małemu Romkowi prześlizgnać się na polska stronę. Albo ta kamienica – tu SS-mani wrzucali noworodki do wiklinowych koszy, aby je potem wytrząsnąć do wielkiego doła i zasypać żywcem.
Te same obrazy, o których przeczytałam kiedyś w książce, zobaczyłam teraz na filmie, w synagodze, w to marcowe, słoneczne popołudnie. Stałam pod drzwiami w cieniu filara z moim wypukłym już brzuszkiem i łzy jak grochy leciały mi po twarzy. A gdy film doszedł do momentu gdy, z wielkich wiklinowych koszy na raz, dwa, trzy wyrzucano dziesiątki przerażonych niemowląt, które lądowały w głębokim dole, nie wytrzymałam. Wypadłam z tej synagogi, dusząc sie od płaczu i pobiegłam gdzieś na oślep, byle zabrać siebie i moje dzieciątko z daleka od tych okropnych obrazów, które na zawsze już wypaliły się w mojej pamięci.
Teraz, w mangyańskiej wiosce obrazy wróciły z wielką siłą.
Nie byłam w stanie dalej rozmawiać. Musiałam się przejść.

Ulubione miejsce pracy Ate to próg domu. Tylko tam jest dostatecznie dużo światła dla jej niemłodych już oczu, a przy okazji można pogadać ze znajomymi.
Gdy wróciłam, Ate siedziała na progu, pracowicie nawlekając koralik za koralem. Na czarnym tle branzoletki pyszniły się mangyańskie symbole.
Wczoraj, dla towarzystwa zaczęłam robić wisior, którego nauczyli mnie mieszkańcy kolumbijskiej dżunglii, dziś planowałam że go skończę. Bez słowa usiadłam więc obok niej i wzięłam na kolana uplecioną z bambusa, płaską miskę.
W milczeniu nawlekałyśmy koralik za koralikiem.
– Ate.. – odważyłam się wrócić do tematu – Jak to jest z Rejmarem? On jest Twoim dzieckiem, ale prawnie nie jest?
– Prawnie nie jest. – potwierdziła Eping – Jego rodzice mieszkają tutaj, we wiosce. Czasem do nich zachodzi.
– On zna swoją historię? – zapytałam – Wie o tym, że miał być pogrzebany żywcem?
– Oczywiście, że wie. – potwierdziła Epi – Wszyscy wiedzą, cała wioska zna tą historię. To mała społeczność przecież. Jak jest dziecko do adopcji, wieść się szybko niesie.
– I nie ma z tym Rajmar problemów? Nie cierpi, że rodzice chcieli się go pozbyc? Nikt mu nie dokucza z tego powodu, nie przezywa, nie deprymuje?..
– Nie, skądże – dziwi się Ate mojemu pytaniu – Tu wiele dzieci jest adoptowanych w ten sposób. Jak rodzice nie dają rady, to szukają rodziny zastępczej. Najpierw pytają krewnych, potem sąsiadów, potem innych ludzi. Różnie z tym bywa, ale często znajduje się jakiś dobry człowiek, co weźmie dziecko pod swoje skrzydła. Widzisz, zaczęłam opowiadać Ci o Jessie. Jessa najpierw straciła ojca, potem mamę. Jest sierotą. Tak się złożyło jednak, że jej brat ożenił się z moją najstarszą córką, więc oczywiście przygarnęłam dzieciaka. Jessa ma dopiero 10 lat. No, a do tego mam jeszcze 6 swoich dzieci. – dodaje, odkładając na bok gotową już branzoletę, po czym patrzy na mnie filuternie – Skończyłam. Czas brać się za kolacje. Zdaje się, że ktoś obiecywał nam dziś spagetti?..
Inną z historii opowiadanych przez Eping znajdziesz we wpisie: „Mangyańska szkoła”, lub „Mangyańscy staruszkowie”.
***
Ps. Słuchając o mangyańskim zwyczaju grzebania dzieci, których nikt nie chciał adaptować, nie zdawałam sobie sprawy, jak powszechne było dzieciobójstwo na terenach Polski na przełomie XIX i XX wieku. Dopiero teraz, gdy w trakcie slajdowisk i festiwali podróżniczych opowiadam o naszym życiu w mangyańskiej wiosce, doczytałam, że to samo działo się u nas raptem 100 lat temu.
Otóż na przełomie wieków, na terenie Polski (także Rosji, a zapewe wielu krajów europejskich) funkcjonowały tzw. „fabryki aniołków”, czyli miejsca, do których odpłatnie oddawano niechciane, a urodzone już dzieci.
W teorii, rolą takich placówek było zaopiekowanie się nimi lub/i znalezienie rodzin zastępczych. W praktyce – o czym było wiadomo – w owych miejscach dzieci zabijano – np. przez uduszenie, zatrucie, zagłodzenie, zamarznięcie (wystawiano nagie niemowlęta na mróz).
Z czasem kryzys i głód panujący na terenie Polski doprowadził do tego, iż część kobiet już nawet nie oddawała dzieci do „fabryk” – za co trzeba było zapłacić – ale załatwiała sprawę sama. Zabijała – mówiąc wprost.
Jest to jeden z tych przerażających dowodów, że że my – ludzie – wszędzie jesteśmy tacy sami i przyparci do muru tak samo działamy, bez względu na szerokość geograficzną i rasę. Na szczęście dowodów pozytywnych na to, że jesteśmy tacy sami też jest też wiele, bo jeśli tylko pojawiają sie warunki, by wykarmić rodzące się dzieci – rodzą się one i żyją, bo nie w ludzkiej naturze jest ich mordowanie…
O tym wszystkim poczytacie w tekście historyczki Aleksandry Zaprutko – Janickiej pt. „ Fabrykantki aniołków w XIX wiecznej Galicji. Hurtowe dzieciobójstwo, którego nigdy nie rozliczono.”
O zabijaniu dziewczynek (a także i dorosłych kobiet) sankcjonowanym przez kulturę pisze Souad w autobiografii pt. „Spalona żywcem”. Opowiada o tym, jak jej własny brat – realizując wyrok rodziców – zabił jej siostrę, o powszechnym zabijaniu noworodków, jeśli były dziewczynkami, o wszechobecniej względem kobiet pogardzie i kulturowym sprowadzeniu ich do roli ożywionego przedmiotu, aż wreszcie o tym, jak ją samą rodzina skazała na śmierć i jak wykonano na niej wyrok.
Skóra mi cierpła na karku, jak czytałam jej opowieść, będąc w pełni świadoma, że to nie fikcja, że faktycznie to o czym pisze Souad ma miejsce całkiem niedaleko nas – i sankcjonowane kulturą, religią, analfabetyzmem oraz wszechobecną biedą – ma się wciąż doskonale.
Książka po której piszę do pobrania jest TUTAJ.
Niesamowita, poruszająca historia. Aż nie chce się wierzyć, że współczesna.
[…] Eping – czyli szósty palec […]