Moccoa. Nasz pokoiczek i nasz codzienny bałaganik. Patrzę na te panoszące się wszędzie rzeczy i po raz kolejny zastanawiam się, jak one wszystkie grzecznie mieszczą się w plecaku. Cud podróży.
Niemniej jednak zupełnie się tym nie martwię. Nasz genialny CS zostawił nam cale mieszkanie do dyspozycji z wi-fi od kuzyna i sprzętem do jego użytku, wiec nawet strugi wody za oknem nas nie smucą. Ja piszę maile, a Gaj w sąsiednim oknie ogląda ulubioną Peppę. Paruje kolumbijska kawa, bijąc się o pierwszeństwo w nozdrzach z sokiem z mango, a ja dochodzę do siebie po Trampolinie de los Muertes i nie mogę się nadziwić, że fejsbuk wcisnął ją za zdjęcia z Moccoa. Ale czy to ma znaczenie? Nie ma, dobrze jest jak jest.
Gdy po 2 dniach mniejszej lub większej pompy wreszcie wyszło słonce, a Gaj wskoczył do plecaka – mimo późnej godziny (czyli południa) z radością ruszyłyśmy na koniec świata – dosłownie tym razem, bo cel naszej ekspedycji został chlubnie okrzyknięty mianem Fin del Mundo. Po Trampolinie de los Muertes – Fin del Mundo? Ekstra!
Pamiętacie Indiana Jones?
Tak się dokładnie czułam, przechodząc z Gajką na plecach przez stareńki i pełen dziur most, a potem pnąc się wąska ścieżka do góry. Dobrze, że miałam kijki – bez nich każdy krok w gore kończyłby się 30 centymetrowym zjazdem w dol. Przyznam, że od jakiegoś czasu marzą mi się stuptuty. Być może wreszcie się zbiorę i wykonam je domorosłym sposobem, bo faktycznie dość szybko zaczęłam przypominać Peppę Pig.
Niespodziewanie błotnista stromizna się skończyła, a zaczął się.. skalny chodnik. Wcale nie byłam szczęśliwa, bo ślizgałam się równie paskudnie, a kijki nie chciały działać. Natomiast dopiero po powrocie uświadomiono mi, ze ów chodnik ma setki lat i jest częścią drogi przemierzanej przez Inków.
Nagle wręcz znieruchomiałam w powietrzu. Stałyśmy wraz z Gaja, która dzielnie już wędrowała za rączkę przed autentyczną autostradą mrówek! Nie mogłyśmy napatrzyć się na te malutkie, choć tu w gigantycznej wersji mrówki taszczące całkiem spore kawałki liści. Gdy powiewał wiatr, znosiło je nieco z trasy jak zagłówki na wodzie – dryfowały więc troszkę w bok, by – gdy szkwał przeszedł, wrócić dokładnie na wydeptana przez male nóżki ścieżkę. Dosłownie wydeptaną, bo szlak o szerokości 10 centymetrów i rzeka mrówek wchodziła w dżunglę i tam gdzieś, za ścianą zieleni ginęła.
– Estoy cansada! – oświadczyła Gaja.
Mama westchnęła wiec ciężko i na oczach setki mrówek wpakowała Gajkę do plecaka i podrzuciła całość tobołka gestem podpatrzonym u ciężarowców. A potem, mrówczym tempem pomimo śmiesznych 600m npm ruszyła do przodu.
Na szczęście spotkałam ludków po drodze, zmierzających w tym samym kierunku nie pierwszy raz. Z nimi przeprawiłam się dzielnie przez pierwszy bród, potem drugi, potem trzeci..
Jeno nie przewidziała, że na drodze stanie jej rzeka. Ludzie mówili o strumieniu, który należy przekroczyć, mieli jednak zapewne na myśli jego rozmiar z pory suchej.
W międzyczasie wraz z Gajką wgapiając się w dżunglowe niezwykłości – bo oprócz gigantycznych liści, znanych nam w wersji mikro z domowych doniczek, co rusz odkrywałyśmy inne cuda.
Liany i wodospad chroniący pełną skarbów jasknię przed ciekawskimi oczami wędrowców.
Czy ogromnego pająka łypiącego spod oka na przechodniów z Polski.
Aż w końcu dotarłyśmy do przepięknego miejsca.
– Fin del Mundo? – pytam siedzącego na ziemi mężczyznę
– Nie nie, idźcie dalej! Ale już bez nosidła, bo tam ciasno i miejscami stromo i maluśkie przejścia miedzy drzewami, ugrzęźniesz z plecakiem!
Ok. Wiedzą lepiej. Ruszyłyśmy więc, Gaja i mama na nogach, bez plecaka, za to z jednym kijkiem i ogromnym apetytem na jeszcze.
Szłyśmy..
Szłyśmy..
Szłyśmy..
I nagle stanęłam jak wryta. To zdjęcie nie oddaje ani namiastki tego piękna, które z otwartą buzią i niedowierzaniem chłonęłam całą sobą.. Co za miejsce! CO ZA MAGICZNE MIEJSCE!!!
Podchodziłyśmy obie ostrożnie, po czym usiadłyśmy na pobliskim kamieniu zebrać myśli. Hmm.. Plan gotowy. Gaj zostaje na kamieniu, a mama na brzuchu podczołguje się do krawędzi wodospadu i…
… po raz kolejny tego dnia umiera z zachwytu! Stumetrowa przeszło kaskada wody wali w dół, rozpryskując się odłamkami tęczy, a wszystko w oprawie dzikiej zieloności i majaczących w oddali, błękitnych gór.
Nie dało się wytłumaczyć Gajce, że nie może podejść, że to niebezpieczne, że to nie dla dzieci. Zresztą, szczerze mówiąc nawet nie chciałam tłumaczyć. Należało więc odejść, lub zrobić TO bezpiecznie. A ponieważ staram się robić możliwie wszystko wraz z moja córką, postanowiłam więc, że – jeśli chce – zobaczy to piękno zachwycające w możliwie najbezpieczniejszy dla niej sposób.
Obie więc, na dobrze przed krawędzią wodospadu zaległyśmy na brzuchach i wężowym krokiem, centymetr po centymetrze podczołgałyśmy się do krawądka.. Gaj zamarł..
– Mami!!! Cascada!!! Arco iris!!! Arboles!!! Sierras!!! Pescas!!! – wyliczala jednym tchem Gaja. Patrzyła i opowiadała, opowiadała co widzi i znów patrzyła, a potem oświadczyła, że JUŻ, więc równie wężowymi ruchami wróciłyśmy na z góry upatrzone pozycje.
I usiadłyśmy sobie, wpatrzone w dal. Zjadłyśmy papaje, wypiłyśmy wodę i bogowie świadkiem, dużo bym dała, by móc tam zostać na noc. Ale namiotu niet, śpiwora niet, i najważniejsze – jedzenia niet. Wiec trzeba było wrócić. Niechętnie, ale trzeba było wrócić.
No i wracałyśmy, i już po pierwszej pól godzinie wiedziałam, że nie zdążymy przed zmrokiem. Tragedii nie było, bo księżyc świecił, ja miałam czołówkę, ale owszem, nieswojo nieco się czułam. Ku wielkiej więc radości mojej i Gajki spotkałyśmy po drodze Dana z Pramą i Gopalą, i obopólnie radośnie kontynuowaliśmy odwrót razem.
Jak to dobrze znać miejscowych. Dan i Prema mieszkają w Moccoa, a na końcu ścieżki do Fin del Mundo mieszka ich dobry znajomy. Kochany chłop ugotował dla nich tyle ryżu, juki i bananów, że wystarczyło dla wszystkich z naddatkiem. A na deser truskawki z cukrem, mniam!
A księżyc świecił pełną buzią, a my siedzieliśmy przy ogniu.. Grały flety, bębnił bęben, Prema śpiewała, Gaj śpiewał, Gopala śpiewała, a ja sobie myślałam, ze przepiękne jest to życie.
Przepiękne.
❤
Dochodzi druga w nocy. Za cztery godziny pobudka, bo syn do szkoły, córki do przedszkola a ja się oderwać od czytania nie mogę. I te zdjęcia… <3