To miała być taka sobie zwykła dróżka przez góry, jakich tu wiele. Mój host z Pasto nie był w stanie mi nic więcej o niej powiedzieć, tyle tylko że długo się jedzie i że kosztuje 35 mil pesos. No więc, nie spodziewając się niczego więcej poza oszałamiającymi widokami, po dwóch godzinach bezskutecznego łapania stopa zapakowałyśmy się z Gajka do zatrzymanego transportu publicznego i wiuuuu… Ruszyliśmy przed siebie.
No i faktycznie, przez pierwsze 3 godziny widoki były piękne, droga wąska i wyasfaltowana, a towarzystwo wesołe. Niemniej jednak, gdy dobrnęliśmy do połowy drogi, mijając miejscowość o wdzięcznej nazwie Sibundoy, zaczęłam przyglądać się górom z coraz większą uwagą i przyznam, że skóra ścierpła mi na grzbiecie.
Asfaltu już dawno nie było. Nie było nawet drogi szutrowej. Było coś na kształt półki wygryzionej w zboczu, wąskiej i błotnistej, jako że z ogarniających nas chmur zaczął siąpić niemiły deszcz.
Kierowcy to najwyraźniej nie przeszkadzało. Pędził do przodu jak szalony, rzucając nami na gęstych zakrętach. Zapierałam się kolanami, ręką i głową, by w tym szalonym rollercosterze nie dać się ponieść poza siedzenie. Drugą ręką ogarniałam Gaje, która puściwszy pawika, zaczęła taktycznie przysypiać. A my pięliśmy się gdzieś pod niebiosa w gęstniejącej chmurnej mgle.
Droga miejscami była zabezpieczona. W zasadzie zabezpieczona była cała – kiedyś.
fot.Internet
Teraz w zasadzie ciągle towarzyszyły nam żólte taśmy wypadkowe mówiące – uważaj, tu się obsunęło.
A obsuwisk było coraz więcej. Tych zabezpieczonych i jeszcze nie.
Co chwilę musieliśmy się zatrzymywać, bo wbrew pozorom ruch na drodze był. Autobusy, ciężarówki wyładowane bydłem, nyski, pick-upy, terenówki. To wszystko musiało się jakoś wyminąć, a na drodze o szerokości, ekhm.. niewielkiej, z przepaścią po jednej stronie i nawisem po drugiej..
I tak oto, zupełnie nieświadomie, trafiłyśmy na drogę nazwana El Trampolin de La Muerte.. Kierowca opowiadał, że jakieś 2 tygodnie przed nami, jednego tylko dnia było 18 obsuwisk. Wyglądało to tak, że było obsuwisko i uwięzione auto, kolejne obsuwisko i kolejny pojazd, obsuwisko i tak dalej.. Pan za kółkiem prawił o tym zwyczajnym głosem, niekiedy podżartowując sobie, a ja pod opalenizna robiłam się coraz bledsza.
W końcu, po nieskończonym czasie przejechaliśmy przez ostatnią przełęcz i został nam tylko zjazd na.. 600 m npm.
Nie mogłam się napatrzeć. Tam, na dole leżała Moccoa, brama do dzunglii. Stamtąd wypływała rio Moccoa, która wpadała później do rio Caqueta, a potem do rio Japura, a potem do rio Amazonas. Tam, na horyzoncie było już tylko płasko, zielono, wilgotno i dziewiczo.
Mapa mówi: 77 km przejedziesz w 1h i 35 min. Mentira. Nam zajęło to 4 godziny, a przy gorszej pogodzie i małym derrumbe na trasie może się wydłużyć do nieskończoności.
❤
[…] 24 godziny. Dane nam było jeździć po drogach uważanych za najbardziej niebezpieczne na świecie /Droga Śmierci (klik)/, ale i za najbardziej malownicze, zapierające dech w piersiach potęgą gór i rozmachem […]