Pomimo tego, że mieszkałyśmy tuż przy bramie, okazało się, że od wejścia do Parku Narodowego Palenque do ukrytych w dżungli ruin dzieliło nas dobre kilka kilometrow. Nie uśmiechało mi się tracić ani czasu ani energii na dyrdanie asfaltową drogą (i to jeszcze pod górę), popatrzyłam więc szelmowsko na malucha.
– Gajka, łapiemy stopa?
– Myhy.. – odpowiedziało nieskładnie moje dziecko, zajęte robieniem selfi.
– A co powiesz na ten autobusik? – zapytałam, widząc podjeżdzający, olbrzymi autokar.
– Myhy – kontynuowało selfi moje dziecko, ale mama brutalnie przerwała sesję i 20 minut później, z biletami w garści wchodziłyśmy w już w ociekające zielenią ruiny.
Już od pierwszego rzutu oka widziałam, że Palenque jest zupełnie inna od ruin oglądanych na Jukatanie. Inna jest jej architektura, ale przede wszystkim wszechobecna jest tu zieleń – opętańcza, drapieżna, wszędobylska, nieubłagana w swej żądzy światła. Palenque wynurzało się z tej dżungli jak na filmach Indiana Jones, niosąc w sobie powiew starożytnej, tajemniczej kultury i skrywanych w piramidach skarbów. W zasadzie tutaj właśnie rozegrała się scena żywcem wyjęta z filmu o Indianie – otóż w latach 40tych ubiegłego wieku rozpoczął tu wykopaliska pewien młody, zafascynowany majańskimi tajemnicami archeolog. Pracował nieprzerwanie 2 lata, wykopując to i owo, gdy zupełnie niespodziewanie natknął się na zasypany gruzem tunel. Oczyszczenie go, zgodnie ze standardami prac archeologicznych zabrały zespołowi Alberta Ruiz Lhuilliera – bo tak się nazywał ów młody człowiek – prawie 4 kolejne lata, niemniej jednak na końcu tych prac czekała na niego nagroda o której marzy każdy archeolog – tajemnicze przejście schodziło bowiem poniżej poziomu piramidy, do zasłoniętego trójkątną, rzeźbioną płytą otworu, za którym kryła się najprawdziwsza, nietknięta rękami rabusiów krypta grobowa z sarkofagiem samego Pakala Wielkiego – władcy Palenque!
Odkrycie było spektakularne! Jadeitowa maska zakrywająca twarz zmarłego, obsydianowe i jadeitowe ozdoby, muszle, dary pogrzebowe, hieroglify na ścianach krypty, reliefy na sarkofagu, wszysto to przyciągnąło uwagę badaczy dokumentujących historię Majów, a badania nad znaleziskami trwały długo. W zasadzie do dziś nie wyjaśniono wszyskich tajemnic, a przewodnicy chętnie dzielą się z żądnymi sensacji turystami informacjami typu fantasy, z których najpopularniejsza głosi, że relief na sarkofagu wcale nie jest alegorią życia po śmierci, ale przedstawia Pakala Wielkiego za sterami statku kosmicznego, ulatującego w kosmos..
Aj, Palenque.. Zagłębiałyśmy się w nią z prawdziwą radością. Zruinowane budynki, pałace, świątynie porośniete mchem, sprawiały wrażenie dopiero co wydartych dżungli, a wystarczyło zrobić krok w jej głąb, a spotykało się tam budowle o które wciąż trwała walka – zarośnięte dziką, zaborczą roślinnością, która wcale nie chciała odpuścić. Wspinałysmy się na wszystkie możliwe estructuras (=tak nazywane są tu budowle), a że Palenque leży w miejcu, gdzie rozpoczynają się wyżyny Chiapas, więc widoki z nich, pomimo pochmurnego dnia były spektakularne.
W drugiej połowie dnia, Gaja zmęczona i pełna wrażeń, postanowiła już nie wspinać się na ruinki, ale czekać na mnie u ich podnurza. Czemu by nie. Mama więc oglądała świat z lotu ptaka, dzieć natomiast zajął się odnajdywaniem znajomych literek na tablicach informacyjnych, umieszczonych w bardzo przyjazny dla maluchów sposób. Po wyczerpaniu tematu owe tablice zmieniały swą funkcję i stawały się ślizgawkami, dzieki czemu mama mogła spokojnie na piramidzie usiąść i podumać..
Dzień był długi, bardzo długi. Dobrze, że w tym niespiesznym buszowaniu zorientowałam się, że nasz czas w Palenque zbliża się do końca, a zostało nam jeszcze całkiem interesujące muzeum do ogladniecia. Tak więc ruszyłyśmy ścieżką, z najdzieją, że muzeum czeka na nas za rogiem. Ale nie czekało. Ani za drugim rogiem, ani za trzecim, ani za kolejnym. Szłyśmy stromą ścieżką w dół w tempie iście sprinterskim, droga wraz z wysokością ubywała, a muzeum ani huhu..
-Mamusia, bolą nóżki – zaanonsował Gaj – daleko jeszcze?..
– Nie wiem córeczko – odpowiedziałam zgodnie z prawdą – mam nadzieję, że już nie..
Mnie też bolały nogi. Wpakowałam szkraba do nosidła, zarzuciłam plecak i aż przysiadłam. No nie, to muzeum musi być już blisko.
I było. Po kolejnych 10 minutach niemiłego dla mych kolan marszu wyszłyśmy ze strefy archeologicznej prosciutko na niewielki, nowoczesny budyne. Rzut oka na zegarek – mamy 30 min. Grrr, malo, zdecydowanie za mało dla naszej dwójki, ale lepsze to niż nic. Biegiemy więc do muzeum, a tam – pędem do komory, w której odtworzona jest krypta grobowa Pakala Wielkiego. Wpadamy wiec do tej komory i.. zastygamy. Jesteśmy jedyne, a pomieszczenie – najprościej mówiąc – działa na wyobraźnię..
Strażnicy muzealni są jednak nieubłagani. Po 15 minutach, pomimo naszych próśb, lamentów i protestów wypraszają nas z krypty. Pozostała część muzeum, która oglądamy w sprinterskim tempie nie robi już na mnie takiego wrażenia. Na Gajce zdaje się robi wieksze, bo widzę, że zaczyna podążać nurtem meksykańskiej fotografii turystycznej – tj. najpierw cyka obiekt, a potem – swoje – na jego tle – selfi.
Powrót do Palenque, pomimo późnej pory okazał się być prosty. Co prawda prywatne autka jakoś nie chciały nas zabrać (wiadomo, łatwiej się łapie stopa na parkingu, a parking z kilometr dalej był), ale za to collectivos (transport miejski, czasem prywatny, czasem państwowy) mijały nas regularnie. Tak wiec, za 10 pesos wsiadłyśmy w collectivo i 20 minut później już pochłaniałyśmy pierwsze kanapki, zapijając je herbatką z termosu, który przezornie przygotowała nasza kochana host.
Kolejnego dnia natomiast przyszło nam się żegnac i z Palenque, i z wyjcami, i z naszymi przyjaciółmi od ognia. Najtrudniej było rozstać się z naszą host. Jednak, gdy wybiła godzina, mama Asia zarzuciła dobytek na grzbiet i ruszyłyśmy razem z Sarą łapać transport w kierunku miasteczka. Jeszcze pożegnalne zdjęcie, uściski i nieznośny gul w gardle. Macham ręką, zatrzymuje się pierwsze autko. Wsiadamy. Kierunek: Palenque – miasto, a potem – Ocosingo..
Ps. Uwaga! Przejazd z Palenque do bram Parku (i też do ruin) kosztuje 10 pesos. Nie dajcie sie zrobic tak jak my, gdzie zabrano mi 25 pesos. Bylam potwornie zmęczona podróżą, zakupami i dwoma bardzo cieżkimi plecakami, dałam się skołować kierowcy zupełnie, a on zainkasowal gotówke i zniknał. A ja wściekła jak niewiem co zostałam. Wsciekła, bo nienawidzę być wykorzystywana. A pisała o tym do mnie host, przestrzegała, tyle że w tym zmęczeniu nie pokojarzyłam. Więc kojarzcie lepiej ode mnie. 10 peso i ani grosza wiecej. Potem kilkukrotnie kursowałam na tej trasie i własnie tyle płaciłam. A gdy szofer żądał więcej, mówiłam że oszukali mnie za pierwszym razem i to wystarczy. I kierowcy milkli, brali dyche i jechali. Myślę więc, że możecie tej wymówki użyć, by Wam dali spokój.
Zdumiewających chwil ciąg dalszy… Hmm… Dla nas zjawiskowe doświadczenia, a na drugim krańcu świata to powszednie i codzienne życie. Trzymam kciuki i wyczekuje już kolejnych rekacji. Kondee