Mijal tydzien naszego zycia na barce. Tydzien codziennych rozmow, radosci, obowiazkow i problemow do rozwiazania. Tydzien gotowania na wodzie z Putumayo i tydzien sikania do tejze wody. Obserwowania, czy jej poziom rosnie, czy tez maleje. Czy kotwica trzyma, czy nalezy ja poprawic. Tydzien ostatnich napraw, pakowania towarow, zalatwiania ostatnich spraw. Bo Parce do Puerto Asis miala wrocic dopiero za 3 miesiace. Tyle trwa droga do Letici i z powrotem, pod rwacy prad Putumayo, z przerwami na handel i przybrzezne noclegi.
– Asia, czy to aby na pewno bezpieczne? – pytala mnie mama z niepokojem w glosie
– Jasne, ze bezpieczne. Nowy silnik, wyremontowana lodka, doswiadczony skipper – uspokajalam – na bank damy rade.
Niemniej jednak spogladalam na nasza Parce i biegajaca po niej Gaje z pewnym niepokojem w duszy. Tak, nalezalo przyznac to wprost, do standardow europejskich barce bylo daleko. Poklad – niezabezpieczony. Ani gorny, ani dolny. Srodki ratunkowe – brak. To co przez moment wzielam za kola ratunkowe, ratowanego z miejsca pociagneloby na dno. Radiostacja? Krotkofalowka? Zapomnijcie.
Przeczuwalam wiec, ze podroz do Letici dla matki z dzieckiem bedzie sporym wyzwaniem. A po drodze na bank komary na nas czekaja i deszcze niespokojne i Bog raczy wiedziec jakie jeszcze inne urozmaicenia podrozy. A ja wiem, ze musze stac sie cieniem Gajki, ze musze uwazac na kazdy jej ruch, na kazdy krok, na kazde jej drgnienie, a w tym samym czasie animowac, czyniac czas podrozy ciekawym i pelnym zabaw.
A to wszystko na malej barce cargo, w selvie, na szeroko rozlanym, dzikim Rio Putumayo.
Jednak pomimo tych wszystkich, klebiacych sie w mojej glowie mysli chcialam ruszyc.
Z tymi ludzmi, na tej barce – w daleki swiat.
Wiec gdy w noc przed wyplynieciem John przyniosl nowine, ze jednak nie moga zabrac dodatkowych pasazerek, poryczalam sie jak dziecko. Pod pokladem zapadlo milczenie. Przepisy rejstracyjne. Teoretycznie do przeskoczenia. Ale nie dla Johna, ktory byl nowy w tym biznesie. Rozumialam to, rozumielismy wszyscy. I wszyscy siedzielismy jak struci, bo przez ten tydzien zzylismy sie jak rodzina. I mielsmy byc rodzina przez najblizszy miesiac..
A najbardziej struty byl chyba Hugo, nasz skipper. Drapal sie w glowe, drapal, w koncu gdzies zniknal. Wrocil po godzinie.
– Asia, sluchaj. Nie mozesz plynac z nami, ale jak chcesz, mozesz plynac do Puerto Leguizamo inna barka. Tam jest tak jak w Letici, tyle ze nie ma turystow, wielkich dyskotek, agencji turystycznych i cen z kosmosu. Pojutrze wyplywaja. Co Ty na to?..
Jak to, co ja na to! Jesli tak jest faktycznie, jak mowi Hugo, to moze nawet lepiej? W koncu nie moge tkwic w selvie w nieskonczonosc, czas plynie, a trzeba zobaczyc i reszte Kolumbii. Wysciskalam wiec Hugitto, dopilismy gaseose i w zdecydowanie lepszym nastroju wlezlismy pod swoje moskitiery. Chlupot wody pod nami i bebnienie deszczu o poklad ukolysaly nas do snu..
Ranek wstal naburmuszony. Putumayo bylo wysokie, srodkiem nurtu plynely galezie, a nawet cale drzewa. Znak, ze gdzies tam w gorze rzeki byla prawdziwa pompa. Wypilismy szybka, rzeczna kawke, Hugo odpalil maszyne. „Niech sie grzeje, malenka” – mruknal, omiatajac wzrokiem poklad i rzeke.
Lada moment Parce miala wyplynac w swoj dziewiczy rejs, a my z nia. Plynelismy do stacji paliw, gdzie mielismy zostac na noc, nasza ostatnia noc z przyjaciolmi. Kolejnego dnia natomiast, mototaxi, mialysmy wrocic do La Playa, gdzie nasza nowa barka miala konczyc ladowanie. Teoretycznie, bo wiadomo bylo, ze wszystko sie przeciagnie.
Silnik warkotal. Wszyscy stalismy na pokladzie. Jak w „Rejsie” Piwowskiego nadejszla historyczna chwila:)
Pedro, rwij!!! – krzyknal Hugo, zakrecajac kolem sterowym.
Wygiete w palak plecy Pedro sygnalizowaly, ze cos bylo nie tak. W koncu odwrocil sie i wrzasnal: „Nie da sie! Zahaczona!!!”
Hugo bez slowa oddal ster Johnowi. Sciagnal koszulke i tak jak stal, w spodniach i butach – dal nura w Putumayo, wczesniej lapiac sie zwisajacej od sasiadow liny. Ale odhaczyc cos poltora metra pod woda, przy rwacym nurcie bardzo zimnej rzeki nie bylo latwo. Hugo zanurzal sie i wynurzal, klal, plul i sapal, wszystko bez efektu. Lina kotwiczna jak przymurowana tkwila wciaz w tym samym punkcie wody.
Gdy wreszcie, jakims cudem udalo sie wyrwac nasza kotwice, zapanowala wielka radosc. Hugo, granatowy z zimna, stojac za kolkiem parzyl usta goraca kawa, Pedro buchtowal oglonione zwoje liny, a ja, z nutka nostalgii patrzylam na znikajaca za zakretem, znajome barki i domki na palach..
„Ciekawe, kiedy tu znow wrocimy?.. I czy w ogole tu wrocimy?” – zastanowialam sie, a w uszach spiewal mi glos: Kotwica w gore, hej! Wezmy kurs na wschodzacy dzien! W gore raz, niech slonce wiedzie nas!..
Mama! Mamaaaaaaa! MAMAAAAAAA!!! Przez huk maszyny przedarl sie dzieciecy glosik. Jak burza zbieglam w dol i po chwili siedzialysmy obie na pokladzie z usmiechami od ucha do ucha:)))
Gaj wnikliwie obserwowal otaczajacy go swiat, niby ten sam, ale jakze inny, co chwile oglaszajac mamie nowe rewelacje.
A w miedzyczasie popijal sniadankowe kakao, na mleku z woreczka, dzieki Bogu, bo wciaz mialam opory przed dawaniem Malej wody z rzeki. Jakos nawet przegotowanie nie przekonywalo mnie do jej bakteriologicznej czystosci, wiec poki mialam wode w butelkach, Maluch chleptal stolowa. I mleko. I mama takze.
Oczywiscie Gaj, jak przystalo na La Pirata, nie omieszkal przejac sterow. Co wiecej, intensywnie pobieral nauki od najlepszych, a dokladnie od samego Hugo, sternika z 16 letna historia wloczegi po Putumayo.Emotikon smile
Pod reka, oczywiscie w charakterze szpady, niezastapiona lapka na muchy:)
La Pirata za sterami „Parce”. SAMA:)))
Punkt kontroli. Wojskowy. Jakis czas temu Puerto Asis i okolice byly jednym z najbardziej czerwonych, czyli opanowanych przez guerrilla obszarow w Kolumbii. Dzis sie to zmienilo, niemniej jednak wojsko wciaz trzyma reke na pulsie.
Wyplywasz – papierki i kontrola. Przyplywasz – papierki i jeszcze wieksza kontrola. I wszystko pomyslane jest w ten sposob, ze raczej trudno sie przeslizgnac..
Dobijalismy do olbrzymiego pchacza, majacego przed soba gigantyczna jak na Putumayo barke przeznaczona do transportu paliwa. Pusta, ani chybi, bo podejrzanie nad wode wynurzona.
Nie zapalalysmy miloscia do nowego miejsca. Brzeg wysoki – nie da sie wyjsc. Pelno wojska i duzych barek. Zniknela gdzies intymnosc zycia w (nad)rzecznej wiosce, zaczela sie po prostu robota.
Ale, jak sie szybko okazalo, nie bylo tak zle. Oprocz Gajki na barkach mieszkaly tez inne dzieci. Z jedna z dziewczynek Gaj zaprzyjaznil sie szczegolnie.
Bo to tez byla La Pirata i to z wiekszym stazem niz Gaj, a w dodatku plywajaca na wiekszej lodce:)
Okret piracki gajkowej przyjaciolki:)))
No i trzy Piraty o zachodzie slonca..
A slonce zachodzilo szybko. Zblizala sie ostatnia nasza noc na Parce, jutro o swicie mielismy sie rozstac, John, Jorge, Nata, Hugo i Pedro wyplywali do Leticia, my natomiast wracalysmy do la Playa na spotkanie nowej przygody o wymownym imieniu „El Emigrante”..
❤
Wskoczyło na walla, przeczytałem i odniosłem wrażenie, że chodzi o jakieś rzeczne hospicjum.
?
„O naszym życiu, […], a w zasadzie jego końcówce”. Końcówka życia kojarzy mi się tak, jak kojarzy się medykowi. Nic na to nie poradzę.