Nim dotarłyśmy do naszego hosta opłynęło sporo nocnego czasu. Richard – kochany chłop, wokalista heavymetalowy, a na codzień mąż, ojciec i nauczyciel angielskiego specjalnie zwlókł się z łózka, by zgarnąć nas z terminalu prosto do uśpionego domku, gdzie czekała na nas pyszna, gorąca zupka, a rano równie pyszne śniadanko. Vivat Couchsurfing!!!
Nowy kraj to nowe pieniądze. Miliony pesos skakały mi przed oczami i nijak nie umiałam ich sobie przetworzyć ani na dulary, ani na złote. Należało wiec szkolnym sposobem przygotować ściągawkę i używać jej w umiejętny sposób. A potem jeszcze szybciutko opanować ceny i marki produktów, i z magiczną frazą „lo más económico” (najtaniej) na ustach można było robić pierwsze zakupy.
W rodzinkę Ricardo wtopiliśmy się błyskawicznie, na tydzień stajać się jej egzotyczna częścią.
W okolice Pupiales i Ipiales dotarłyśmy słysząc opowieści o niezwykłym miejscu – katedrze rodem z baśni Walta Disneya, ale nie dumnie wznoszącej się na jednym z okolicznych wzgórz, tylko schowanej głęboko w wąwozie.
Zdjęcia widziane w internecie były tak niezwykle, że gdy stanęłyśmy przy drodze prowadzącej do Las Lajas, nie mogłam uwierzyć, że to miejsce naprawdę istnieje, a nie jest fotomontażem biegłego w swej sztuce, komputerowego grafika.
Ale tak, było, istniało w rzeczywistości, bajkowe Sanktuarium, sławne na cały świat, spinające swą misterną strukturą dwie strome ściany kanionu rzeki Guaitara..
W Bazylice, przepięknej i strzelistej podobało się zarówno nam jak i Malej 🙂 Było gdzie biegać, a drewniane ławki idealnie nadawały się na drzewa dla la Mono (małpka).
Było pięknie, choć chmurno i zzzzzimno.. Patrzyliśmy na zielone góry, hodowaliśmy cuje, jeździliśmy z abuelito (dziadziuś) po okolicy stareńką ładą.
A pod okiem drugiego abuelito – konno po parkurze.
Życie na farmie było dla nas równie interesujące, jak we wiosce. A może nawet i bardziej, bo te stada krów, koni, kur, gęsi gorszych od psów były fascynujące, a mleko prosto od krowy do kolumbijskiej kawy rekompensowało nawet duże zachmurzenie i kapiący co jakiś czas deszcz.
Pomimo pogody Gaj nie nudził się ani przez chwilę. No bo jak się nudzić, gdy tyle amigos (przyjaciół) wkoło. I tyle animalitos (zwierzątka) i krzaczorów do eksplorowania i kijków do podgarniania ognia.
Znów zal wyjeżdżać. Jeszcze pożegnalna, polska kolacja czyli popisowe sznycelki z ziemniakami i marchewką, wymiana kontaktów, uścisków, zapewnień.
Rano płaczemy wszyscy. Richardo odwozi nas kawal drogi, ściskamy się jeszcze raz, bucząc jak baki i po chwili zostajemy same.
Ekhm.. Jak się okazuje – nie całkiem same. Okazuje się, że most ma obstawę mocno zaniepokojona nagłym pojawieniem się dwóch monas (białe). No i panowie, chcąc jak najszybciej pozbyć się problemu, machnęli swoim czarodziejskim lizakiem i już po chwili mknęłyśmy z Gają w stronę Pasto w luksusowej terenówce, miło konwersując z panem doktorem medycyny estetycznej, na którego padło w tej kolumbijskiej ruletce.
❤