Idziemy z Gajką gorącym przedpołudniem upolować warzywka na obiad. Żar tropików spada z nieba, chronimy nasze wysmarowane filtrem ciała w naturalnym cieniu ulicznych drzewek i kamienic. Wspomnianego cienia nie ma zbyt wiele. Słońce pada pionowo i gdy tylko fragment ciała wysunie się poza zbawczą ciemność, czuć wyraźnie, jak skóra nabiera temperatury wrzenia.
I w taki to właśnie uroczy, tropikalny dzień-jak-codzień szłyśmy sobie z Gajką w kierunku mercado (targ) po nasze wymarzone warzywka i owoce. Im bliżej do targu, tym więcej sprzedawców ustawionych wprost na chodniku, wciskających wszystko – od ładowarek z Chin po porcelanę. Idziemy, przylepione do resztek cienia, po czym nagle Gaj rusza z kopyta w przód, hamując przy niskim stoliczku.
– Mama! MAMA! Mira!!! (patrz!!!)
No wiec mama mira. Mira i mira, i przez moment nie może uwierzyć w to, co widzi. A widzi 16 woreczków z rybami rozłożonych na małym, turystycznym stoliku. Kolejnych kilka woreczków widzi na ziemi, także w słońcu. W cieniu, niewielkim zresztą, siedzi tylko właściciel tej menażerii.
Patrzę na te ryby, ledwo pływające w foliowym żarze tropików. Dotykam woreczki. Parzą. No nie, nie mogę sobie tak po prostu iść dalej, przecież te ryby na słońcu ugotują się zaraz żywcem!
– Panie – mówię spokojnie, choć w środku aż buzuje – one zdechną! Niech pan dotknie worka, przecież ta woda jest gorąca!
– Nic im nie będzie – odpowiada młody wiekiem Maj i odwraca głowę.
– Panie, ale tu już jedna martwa! O tu, w tym worku! Do góry brzuchem pływa!
– Chora widocznie była – odpowiada koleś, ze wzrokiem obojętnie wbitym w dal.
– Panie, idźże pan do cienia z tymi rybami! Za godzinę wszystkie pan martwe mieć będziesz!
– Nie pani sprawa!
– Faktycznie, nie moja. Ale nie mogę patrzeć, jak pan tak zwierzęta męczysz. Ja panu pomogę – i zanim zdążył się zorientować, co miałam na myśli, worki z rozpalonych, chodnikowych płytek sprawnie powędrowały pod turystyczny stolik. Zostały jeszcze te na stole.
– Pomogę panu przenieść stół, dobrze? Tam jest trochę cienia. Chodźmy!
– Pani, dajże mi spokój! Tam nic nie sprzedam! Ryby muszą być na widoku, myśli pani, że to marchewka???!
– No to jak na takim widoku stać pan będziesz, to zanim znajdziesz pan kupca, wszystkie ryby panu wyzdychają!!! Nie rozumiesz pan tego???
Wzrok wbity w dal, wściekłość przykryta maską obojętności.
Odeszłam, mając w głowie ryby duszące się w coraz cieplejszej, pozbawionej tlenu wodzie. Tu zwierzęta nie znaczą wiele. Szczególnie te, które mówić nie potrafią..
?
W zyciu nic nie ginie a w szczegolnosci bezdusznosc i brak serca. Oby sprzedawca rybek nie znalazl sie kiedys na ich miejscu…
;(