Home / AZJA / Tajlandia / Wat Pa Tam Wua – dziewczynka

Wat Pa Tam Wua – dziewczynka

 

Ciąg dalszy – poprzedni wpis znajdziesz TU.

 

Czas w klasztorze biegł swoim codziennym, płynnym rytmem.

Po krótkiej, poobiedniej przerwie zaczęłyśmy znów godziny nauk i medytacji – najpierw na siedząco, potem na leżąco, a na końcu – „na chodząco”. 

Choć z tym chodzeniem łatwo nie było. Aura, sprzyjając zadumie, nie sprzyjała spacerom. Niski pułap chmur wisiał tuż nad naszymi głowami, chowając nas w dolinie jak w srebrnozielonej szkatule, strome góry domykały horyzont, a zgaszona zieleń wyścielała wnętrze naszego świata. Smutek i jesienna nostalgia zakradły się do mej duszy i jedynie miarowy szmer powietrza wypełniającego i opuszczającego płuca nie pozwalał rozpłakać mi się w tym buddyjskim tu i teraz.

Przyglądałam się moim jesiennym emocjom, widząc wyraźnie, jak bardzo jestem zależna od słońca. Gdy ono świeci, gdy nade mną błękitne niebo i kolory intensywne wokół – i we mnie jest światło. Ale gdy niski pułap chmur przygniata szarością, gdy do tego robi się zimno i monochromatycznie, zaszywam się w kąt duszy, próbując odeprzeć ataki czarnych myśli, co rusz skradających się po neuronalnych sieciach.

 

19

 

Nie chcę płakać. Mogę poddać się temu smutkowi, pozwolić mu płynąć, owinąć się nim jak zimowym szalem, skryć się w jego wnętrzu, zanurzyć w głębinie, zmierzyć go, przyjrzeć mu się, zobaczyć, co mi przyniesie. Mogę się zdecydowac na przeżycie go, pozwolić mu być, by potem mógł sobie pójść i zrobić znów miejsce radości.

Więc dobrze smutku, jeśli chcesz – to bądź. Ale nie wołaj płaczu. Na ten luksus, w klasztornej gromadzie, z Gajonkiem siedzącym obok nie mogę sobie teraz pozwolić.

Nabieram więc powietrza.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Koncentracja na oddechu, na tlenie, na cudownym pierwiastku wnikającym życiem w moje tkanki.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Przymykam oczy zmęczone monotonnią światła. Dziwne jest ono – zamiast radości przynosi smutek, zamiast sycić – rani oczy, nie dając energii – ją odbiera. Dziwne jest to światło dnia, gdy niski pułap chmur zamyka nas w puzderku klasztoru i nawet spokój Buddy, spoglądającego na nas spod przymkniętych powiek ma taki smutnomelancholijny wymiar.

 

18

 

 

Gaja medytuje tuż obok. Musi to być dla niej trudne, tak nic nie robić, tylko oddychać. Metodyka naukia medytacji dla dzieci jest zupełnie inna, niż dla dorosłych, króciutkie okresy skupienia przeplatają się z okresami zabawy i żartów – ruch z bezruchem, praca z odpoczynkiem.

– Gajku, możesz iść się pobawić. – przypominam – W każdej chwili.

– Nie chcę się iść bawić, mamo. – odpowiada maluch – Ale chcę iść do ubikacji.

Uśmiecham się do tego zderzenia sacrum i profanum. Choć z drugiej strony może w buddyzmie ubikacja do profanum nie należy, może ciało ze swoimi potrzebami ma należne mu miejsce w hierarchii ważności? Nie wiem tego jeszcze, wielu rzeczy nie wiem, choćbym chciała, bo czasu brakuje, by tych wiadomości poszukac.

Nagle rozlega się dyskretne „baaam” i zmieniamy pozycję.

W oddali widzę podskakującego Gajonka. Im bliżej miejsca medytacji – tym podskoczków mniej, a na poduszkę wchodzi już bardzo poważna mniszka. Jeszcze moment i już obie układamy sie na podłodze.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

„Baaaaaam”.

Czas na spacer. Świadomy, medytacyjny, w sączącej się z nieba wilgoci, która właśnie przemieniła się w regularny kapuśniaczek. Długaśny wąż ustawił się w kolejce po parasole. Wyjątkowo jesteśmy pierwsze, bo kosz stoi tuż za nami. Gaja od razu łapie wielgachny, tęczowy, od razu rozkłada go nad głową. Szukam takiego samego dla siebie, ale już nie ma. To nic. Będę syciła wzrok kolorami córki.

Ruszamy. Krok za krokiem uważnie stawiamy piętę, przetaczamy ją po twardej ziemi, odbijamy się od podłoża. Przed oczami stają mi zajęcia z biomechaniki chodu, czarna tablica w mrocznej sali ćwiczeń i dziesiątki wektorów z tajemniczymi oznaczeniami. To był pierwszy rok mojego ukochanego AWFu, późna jesien szumiąca skrzydłami odlatujących z parku ptaków, pierwsze kroki w nieopierzonej jeszcze roli studenta. Kiedy to było, ach kiedy?..

– Stop! – zatrzymuję wycieczkę myśli – Wracac! Jestem tu i teraz! TU I TERAZ.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Wdech – wydech.

Biały, ozdobiony kolorami parasoli wąż w skupieniu przesuwa się na przód.

 

21

 

Mały człowiek rozgląda się wokół, zmienia ramię, spogląda w górę, analizując siłę opadu. Po chwili dzieli się przemyśleniami z Argentynką idącą przed nami. Polubiałyśmy się bardzo już w songthaeawie (pick-up przystosowany do przewozy pasażerów), którym przyjechała do Wat Pa Tam Wua. Ona wówczas została, a my pojechałyśmy dalej, do Mae Hong Son, w poszukiwaniu Długoszyjnych Kobiet. Jaka była nasza radość, gdy po raz kolejny spotkałyśmy się tu, w Leśnym Klasztorze. Od tego czasu szukałyśmy swojego towarzystwa, czując wzajemne w sobie oparcie.

 

 

Pierwszego wieczoru, buszując w klasztornej bibliotece pośród bardziej i mniej poważnych pozycji, Gaja znalazła jedyną bedącą tam książkę dla dzieci – „Małego Księcia” Antoine de Saint-Exupéry’ego. Był on po hiszpańsku. Usiadłam więc z maluchem, dzierżąc w dłoni świeżo zaparzoną herbate i zaczęłam czytać, przeskakując co trudniejsze dla Małej fragmenty. Po chwili dosiadła się Margol.

– Co czytacie? – zaciekawiła się

– Małego Księcia. Poczytasz? – uśmiechnęłam się do niej.

– O rany, po hiszpansku! – ucieszyła się Margol – To moja ukochana książka. Ma tyle znaczeń, tyle wymiarów..

I tak oto, co wieczór, po ostatniej medytacji Margol czytała nam po parę kartek Małego Księcia. Chłonełyśmy jej szeleszczący, charakterystyczny akcent, kubki gorącej herbaty miło ogrzewały nam dłonie i dopiero strażnik gaszący światła wyrzucał nas z ksiażkowego świata, wymownie wyciągając ku nam pokazujący 20.30 zegarek.

– Wracac! – znów dyscyplinuję rozpłynięte w deszczu myśli – Krok! Wdech i wydech!

‘Baaaam”.

Niski, cichy dzwięk przerwał próby opróżnienia umysłu z wpychających się do niego myśli, a mała łapka złapała za moją.

– Co teraz mamusiu?

– Teraz kochana idziemy na ciepłą herbatkę. A potem możemy iść przygotować jedzenie dla rybek, albo pograbić liście, albo możemy porysować obrazki. Na razie medytacje sie skonczyły.

– Porysować obrazki! Porysowac obrazki! – mały człowiek znów skakał jak sprężynka, ucieszony końcem treningu. – Narysujemy piękny obrazek, a potem Margol poczyta książkę!

Jednakże życie miało dla Gajki inny plan. Otóż w jadalnii pojawiła się mała, tajska dziewczynka. Łypała na nas okiem niepewnie, gdy rozkładałyśmy kolorowe malowanki, zastanowiając się pewnie czy farangi (tajskie okreslenie bialego obcokrajowca) ją zaakceptują. Tuż za nią stała jej mama, którą już znałam z widzenia. Mieszkała w niedalekiej wiosce, w klasztorze odpowiadała za czystość i porządek. Ona też miała niepewną minę, spoglądając w naszym kierunku.

 

 

Natychmiast zamachałam ręką.

Sabadi-ka (dzień dobry!) Chodź do nas, dziewczynko!

Mama wzięła małą za rękę i podeszły obie.

– Friends? – zapytała mama krótko pokazujac palcem na swoja i moją córę.

– Yes! – odparłam szczęśliwa. Wszystko nagle zrobiło sie proste. Gaja miała koleżankę równolatkę do klasztornych zabaw, która w dodatku doskonale znała miejsce i  związane z nim zakazy i nakazy.

– What is your name? – zapytałam małą.

Mała patrzyła na mnie, mrugając oczami.

– Gaja – pokazałam palcem na Gaję. – Asia – pokazałam palcem na siebie – You? – pokazałam palcem na dziewczynke, przykładając druga dłoń do ucha.

Mała wypowiedziała imię, które było tak trudne dla mnie, że natychmiast je zapomniałam.

Porzuciłam więc konwenanse, natychmiast podając dziewczynce część naszych malowanek i pisaki. Porysowałam jeszcze chwilę z nimi, po czym, gdy widziałam, że nawiązuje się pierwszy kontakt – przesiadłam się do Margol, obserwując małe z daleka.

I tak oto Gaj zrezygnował z nauki medytacji, brykając z tajską koleżanką. Razem rysowały, razem ubierały gajowe lalki, razem budowały dom, zaścielając pół dormitorium naszymi rzeczami, razem biegały po terenie klasztoru, wspólnie fotografowały i tylko ich perlisty śmiech, który dolatywał z dali, informował mnie w którym kierunku właśnie pobiegły.

 

 

Jak się komunikowały? Podglądałam je uważnie, będąc ciekawa, bo obie wyszły już z etapu, gdzie brak wspólnego języka w niczym nie przeszkadza. Wiedziałam, że Gaj wolałby, by dzieci mówiły po polsku lub hiszpańsku, ewentualnie po angielsku – natomiast takich dzieci w tej części świata po prostu nie ma. Zaskoczona byłam, że dziewczynki bawiły przednio – ale w zupełnej ciszy. Porozumiewały się tylko gestami i mimika.

– Gajcia, mów do niej. – zachęciłam – Mów po angielsku, może ona coś z tego zrozumie.

– Ona nic nie rozumie! – odrzekła stanowczo Gaja.

– Tego nie wiesz. Popatrz, Ty mało mówisz po angielsku, ale dużo więcej rozumiesz. Może z nią jest tak samo?

– No dobrze.. – powiedziała ociągając się Gaja i faktycznie od czasu do czasu zaczęła wplatać angielskie wyrazy. A dziewczynka? Dziewczynka uczyła się błyskawicznie i już po jednym dniu małe miały wspólnych kilka słówek do wzajemnej komunikacji.

Dziewczynki spędzały całe dnie razem. Dopiero wieczór, gdy Tajowie wracali do swoich domów Gaja dołączała do mnie na wieczorne śpiewy i chwilę medytacji, zmęczona, ale już ciesząca się na kolejny dzień, pełen brykania, rysowania, wspólnego fotografowania gajkowym aparatem i małych-wielkich dziecięcych problemów.

– Wiesz, mamo – mówiła wieczorem – Nie gniewaj się, ale ta medytacja jest nudna. Dużo fajniej jest bawić się z dziewczynka. Wiesz, dzisiaj byłyśmy tam gdzie mieszkają mnisi i dostałyśmy od jednego ciasteczko! Ciekawe, co przyniesie kolejny dzień – po czym przytulała się i odpływała w pełen marzeń, kolorowy sen, zakutana w swoim śpiworze jak gąsienica.

Ja czuwałam jeszcze parę minut, obserwując czy się nie rozkopie, po czym zasypiałam razem z nią.

Godzina pobudki zbliżała się nieubłagalnie.

 

20

 

 

***

Wat Pa Tham Wua to miejsce dla każdego. Pełne wspaniałych i ciepłych ludzi, ale niekomercyjne i poważne, więc proszę – tak je potraktujcie. Gdy dojrzeje w Was gotowość do medytacji i spojrzenia wgłąb siebie, gdy nabierzecie pewności, że wytrzymacie bez imprez, rozmów, internetu i piwa, gdy zgodzicie się na post, spożywając raptem dwa  proste posiłki dziennie (7 am i 11 am) oraz gdy wyrazicie wolę wstawania o 5 rano – zajrzyjcie tu, do Wat Pa Tam Wua, czyli Leśnego Klasztoru. Minimalny czas pobytu to 3 dni, ale zarezerwujcie sobie wiecej, bo medytacja to proces, na który potrzebny jest czas, dużo czasu..

A kiedy już tu dotrzecie, proszę, pozdrówcie od nas Su, która wpisze Was na listę adeptów, przekażcie wyrazy uszanowania Opatowi, który swym śpiewnym głosem będzie się dopytywał o motywy Waszego przybycia, ale przede wszystkim odnajdzcie tą małą dziewczynkę, której imienia nie umiem wymówić i pozdrówcie ją serdecznie od Gajki, która wciąż ją pamięta.

Życzę Wam, by spotkanie z Vipassaną przyniosło Wam wszystko czego potrzebujecie.

Do zobaczenia buddyjski klasztorze – w medytacji, świadomości, oddechu.

 

medytacja na trawie

 

 

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

6 komentarzy
Newest
Oldest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
Anonimowo
6 lat temu

Oj marze o takiej dluzszej duchowej wedrowce. Wspaniale miejsce 🙂 pozdrawiam serdecznie 🙂

Somos dos - migawki z podróży Małej i Dużej
Reply to  Anonimowo

Niezwykly, ukryty w tajskich gorach klasztor. Przypadek nas tam zaprowadzil, choc mawiaja, ze przypadki nie istnieja..

Anonimowo
6 lat temu

Pięknie napisane te medytacyjne historie szkoda że już koniec

Somos dos - migawki z podróży Małej i Dużej
Reply to  Anonimowo

Pisza sie kolejne Reniu, juz napisane przez zycie.. <3

Anonimowo
6 lat temu

No to czekam 🙂

Somos dos - migawki z podróży Małej i Dużej
Reply to  Anonimowo

Juz, juz, jeszcze tylko poprawie ten, bo juz oczywiście widzę błędy 🙁

x

Check Also

Co zobaczyć w Pai z dzieckiem lub bez – bardzo subiektywny wybór atrakcji

Co można robić w Pai? Niewiele. Na pewno można wypocząć po intensywnych fragmentach podróży, poszwędać ...