Dzień był długi i przyjemnie gorący. Siedziałyśmy na patio farmy, wokół kwitła zieleń podlewana mocnymi promieniami słońca. Gaja rysowała, ja kończyłam blogowy wpis. Choć siedziałyśmy skryte w przyjemnym cieniu, czułam, ze moja skóra wysyca sie żarem. Był najwyższy czas, by wskoczyć do morza.
– Gaja! – krzyknęłam do siedzącej kawałek dalej córki – Idziesz popływać?
– Ale ja słucham!.. – odkrzyknęła Gaja. Odkąd odkryła audiobooki Harrego Pottera, poświęcała im każdą wolną chwilę, równolegle rysując, lepiąc z plasteliny czy wycinając wzory z kolorowego papieru.
– Dobra maluch! Ja idę! Jak chcesz, dołącz w każdej chwili!
Nie było na co czekać. Choć nade mną turkusowiało niebo, nad linią wody widziałam bladosiny, szybko przesuwający się pas chmur. Kwestia czasu, gdy dojdzie do nas. Niby kąpiel w deszczu powinna być przyjemna, ale mniej przyjemne zapewnie byłoby dyrdanie do łazienek w dużo niższej temperaturze powietrza, a potem mycie się pod zimną wodą. To już nie było dla mnie.
Gdy stanęłam na plaży, tuż obok wejścia na farmę klęczała na piasku kobieta z dzieckiem. Pomimo ciepła obie były dość grubo ubrane. Pochylały się nad kupą morskich kamyczków, coś z nich pracowicie wybierając. Kawałek dalej, stojąc po kostki w wodzie, dwóch mężczyzn płukało coś w zrobionym w domu, siatkowym sicie.
– Ki pieron.. – pomyślałam – co oni tam robią?..
Przez moment spojrzałam tęsknie w kierunku wody, ale ciekawość zwyciężyła.
– Hello ate (siostra – tak zwyczajowo zwraca się na Filipinach do wszystkich kobiet) – zagadałam do kobiety – Co robicie?
Ate popatrzyła na mnie ze zdumieniem, a potem z jeszcze większym na Gaję, która właśnie dobiegła do mnie.
– Agihis.. – mruknęła nieco skrępowana.
– Agihis? – zdziwiłam się, po czym zajrzałam do pojemnika.
W środku ruszały swoją jedyną nogą malutkie małże.
Bach! Kobieta wrzuciła kolejną garść. Mała, przytulona do niej dziewczynka przyglądała nam się szeroko otwartymi oczami. Myślę, że miałam podobną minę, próbując zrozumieć, gdzie wśród tych szarych kamieni kryją się małże.
– Angel! – mężczyzna z sitem wysypał kamie kawałek dalej. Wyprostował się ciężko, po czym wolno odszedł w kierunku linii wody. Pomimo młodego wieku wydawał się być dość zmęczony.
Kobieta zerwała się i pobiegła na nowe miejsce. My, z rosnącą ciekawością, poszłyśmy za nią.
– Mamo, patrz! Zbieranie małży wcale nie jest trudne! – oświadczyła Gaja.
Przyjrzałam się im z bliska. Faktycznie! Nowa kupka kamieni ruszała się. Wszędzie były małże, próbujące wiać na swej jedynej nibynóżce. Nagle pojęłam, czym różni się kamień od mięczaka! Co prawda jedne i drugie były tego samego rozmiaru i koloru, ale małże miały regularny kształt i drobniutkie grawery na swych szarych, od złudzenia przypominających kamienie muszelkach. To było to! Wyciągnęłam rękę po pierwszą, największą.
Kłap! – zamknąła się natychmiast.
Pac! – wrzuciłam ją do pojemnika.
Moja pierwsza!
Gaja tymczasem uzbierała już drugą garść. Szło jej błyskawicznie, podobnie jak owej kobiecie. Ale pomimo, że co rusz któraś z nas wrzucała małże do pojemnika, zapełniał sie on bardzo wolno.
– Angela! – rozległo się znowu wołanie.
Kolejna kupka kamieni czekała na Kopciuszkow.
Wstałyśmy, przenosząc się na kolejne stanowisko. Pomimo, że słońce przykryła niewielka chmura, gorąc lał się z nieba. Zarówno kobieta, jak i dziewczynka ubrane były w znoszone, ale bardzo grube rzeczy. Zastanowiałam się, czy to dla ochrony przed słońcem, czy dlatego, że akurat takie miały.
Pracowałyśmy sobie w milczeniu. Wiedziałam już, że angielski ate Angeli jest bardzo słaby. Nie chciałam ją krępować, ale pytania roiły mi się w głowie. Jak długo trwa zbieranie małży? Ile ich potrzebują? Na handel czy dla siebie? Co z nich można zrobić? Czy je się smaży, czy gotuje? Jak się je zjada? Ile jest w nich jest mięsa? Jak smakują?
W końcu nie wytrzymałam.
– Soup? – zapytałam
– Soup. – potwierdziła ate – Tube (woda), luja (imbir), onion (cebula), bawang (czosnek) i asin (sól). Sinabawang agihis. Soup.
– Oh! I would love to try it! – wystrzeliłam. Faktycznie chciałam jej spróbować. Widziałam wielokrotnie kobiety, które z łyżką przegrzebywały obmywany falami brzeg, coś z niego wyłuskując. Zabierało im to niemożebnie dużo czasu, a rezultaty były mizerne. Na to wszystko nakładało się kąsające ostrymi promieniami słońce i odbierająca dech temperatura. Dziś przynajmniej przyroda miała litość. Chmury, które widziałam z daleka dotarły nad nas, szczelne przykrywając niebo.
– Angela! – padło imię, jak hasło do kolejnego ataku.
Szybko dokończyłyśmy starą kupkę i przeniosłyśmy się na kolejną.
Wybierałyśmy we trójkę. Angela najszybciej, potem Gaja, a na końcu ja, kątem oka przyglądając się mamie, córce i ryjącym plażę mężczyznom. Maluszka nie miała chyba dwóch lat. Nie odrywała wzroku od moje twarzy. W końcu, najwidoczniej nasyciwszy swą ciekawość kucnęła, po czym bezbłędnie, choć troszkę nieporadnie zaczęła wybierać małże.
Ścisnęło mi się serce.
Mała rączka nie była jeszcze precyzyjna, nie słuchała tego, co mówiła główka. Dziewczynka w dwa paluszki, jak w szczypczyki łapała muszelkę za muszelką, cierpliwie wrzucając je do pojemnika. Widać było, że nie po raz pierwszy raz pomaga mamie. Oczywiście, że nie musiała tego robić. Popatrzyłam na Gajkę. Ona też nie musiała pracować. Ale bardzo łatwo wyobraziłam sobie dzieci, które owszem – muszą i łzy napłynęły mi do oczu. Zezowate szczęście sprawiło, że Gaja urodziła się w takim miejscu i czasie, w którym nie praktykowano takich zwyczajów. Gdzie dzieci mogłą byc po prostu dziećmi, a nie godzinami zasuwać przy linii produkcyjnej.
Podniosłam wzrok.
Kuya przeczesywał kolejne metry plaży swym sitem, po czym stawał w wodzie i dłuższą chwile wypłukiwał piach z kamieni.
Angela! – znów padł sygnał, że kolejna kupka kamieni czeka na przebranie.
– Mamuś, możemy iść popływać? – poprosiło wreszcie moje dziecko.
Oczywiście, że mogłyśmy.
Pożegnałyśmy Angelę i jej córeczkę, po czym wróciłyśmy pod farmę.
Tym razem nie zanurzałyśmy sie w błękicie. Morze miało taki mleczno-zgaszony kolor. Rozbielona zieleń falowała wśród szarości i brudnych granatów, spokojna grafitowa fala długim oddechem kołysała nasze głowy na wodzie. Płynęłyśmy wzdłuż brzegu – mama ubrana i Gajonek golutki jak święty turecki, piszczący z radości.
– Ściągaj mamo strój, zobacz jak fajnie woda łaskocze policzki!
– Pośladki – poprawiam machinalnie.
– E tam, pośladki! Policzki! – powtarza Gaja utrwaloną kalkę z hiszpańskiego, po czym obie zaśmiewamy się do łez.
Gdy wychodzimy, spadaja pierwsze krople deszczu.
Kochani, na drugą część tej historii kryje się we wpisie pt. „Zupa z małży”.
[…] Agihis – czyli zbieranie małży […]