Poprzednią cześć historii Irene znajdziecie tu: „Ile kosztuje życie na Filipinach”.
– Aśka – pisze Inwestor – przecież to nierealne. Z obliczeń wynika, że jedna rodzina w miesiącu zostawi u niej 29 tysięcy peso! A sama mówiła, że siostra zostawia 4 tysiące. Gdzieś jest błąd w rozumowaniu. Słuchaj, mi się wydaje, że te fajki i alkohol trzeba wyciąć z biznesplanu. Popatrz – jeśli jest tak jak pisze, to na same fajki rodzina wydałaby 4 tysiące w miesiącu. No nie sądze.. Patrz, by otworzyć sklep, potrzeba 20 tysięcy, z czego 16 ma iść na używki?.. No nie, coś jest nie tak.. Oczywiście kupujemy je, ale z obliczeń wycinam i fajki, i papierosy. Wiesz, że średnia marża, jaką ma to 50 procent? Głowa mała! W Europie by w życiu coś takiego nie przeszło.. I jeszcze ciekawostka. Jeśli przyjmiemy te obliczenia za prawdziwe, to ona wyprzeda cały sklep w ciągu jednego dnia! Innymi słowy, jeśli przyjdzie faktycznie te 40 rodzin, to w ciągu dnia zniknie z jej półek towar o wartości całej inwestycji! Czyli codziennie w takim razie musiałaby odnawiać półki. Wiesz, Aśka, mam pomysł na Ciebie – żartuje na koniec Inwestor – otwórz dziesięć takich sari-sari w różnych miejscach, zatrudnij lokalnych ludzi i będziesz żyła jak pączek w maśle!
– No nie jestem taka pewna.. – odpisuję pół żartem, pół serio – Zawsze się znajdzie ktoś uprzejmy, co doniesie do urzędu..
– To raz – odpowiada Inwestor – a dwa – lokalne mafie.. Wiesz, tego bym się bał – haraczów, opłat za opiekę, wykupowania się lokalnym władzom.. Dobra, zliczyłem wszystko. Potrzeba 24 tysiące na towar plus budowa sklepu. Wysyłam 30 tysięcy – z tego powinnyście ogarnąć wszystko, łącznie z ulotkami i budową. Doślij mi kopię paszportu, jutro rano będą pieniądze.
Patrzę przez moment na komunikator.
Czytam raz, drugi, trzeci.
Litery nie znikają, układają się niezmiennie w tą samą wiadomość!
– IREEEE!.. – biegnę, drąc się jak stare prześcieradło – MAMY PIENIĄDZE!!! MAMY KASĘ!!! OTWIERAMY SKLEP!!! UDAŁO SIĘ!!!! UDAŁO SIĘ, ROZUMIEEEESZ?????
Ire chyba nie rozumie, co tam wrzeszczę z daleka, ale nie musi. Dopadam ją i obydwie skaczemy w opętańczym rańcu radości.
– Myślałam, że się nie uda.. – Ire wilgotnieją oczy – Byłam pewna, że się nie uda.. Tyle formalności, tyle pytań..
– Ja też myślałam, że się nie uda.. – wreszcie głośno przyznaję sie do tego samego – Ale udało się!.. Udało się, rozumiesz!.. Udało!… Jutro rano będą pieniądze!..
W Western Union nie ma ludzi, są za to nieomijalne przepisy. Potrzebuję kod, kilka cyfr, które ostatecznie potwierdzą, że pieniądze, które przyszły są przeznaczone dla mnie. By tego dokonać – potrzebuję internetu. Muszę skontaktować się z Inwestorem.
– Możecie mi użyczyć waszego? – proszę obsługującego mnie mężczyznę
– Ale tu nie ma internetu – informuje krótko
– To pożyczcie mi, proszę, swojego, prywatnego. Zróbcie hotspot – dodaję, widząc jak czoło przedstawiciela marszczy się w niezrozumieniu.
– Nie. – kwituje – To niemożliwe.
– Ale ja mieszkam daleko!.. – próbuje raz jeszcze – zanim wrócę do domu i ściągnę hasło, będziecie przerwa obiadowa! Zlitujcie się, to kawał drogi!..
Pracownik jest bezwzględny. Zrozpaczona wychodzę na ulice. W Puerto Galera, pomimo, że to turystyczne miasteczko, internet jest rarytasem. W zasięgu wzroku żadnych hoteli czy hosteli. Co robić?..
Knajpa!
– Dzień dobry.. Czy mogliby mi Państwo użyczyć internet?.. – błagam – Potrzebuję do whazup, by ściągnąć hasło dla Western Union..
– Nie mamy tu internetu. – odprawia mnie krótko filipińska kelnerka.
Klnę w duchu. Rozpacz, wściekłość i zawód mieszają mi się na twarzy. Nie ma wyjścia, trzeba będzie dyrdać do domu kawał drogi w rosnącym skwarze dnia.
– O co chodzi? – od ściany odrywa się białoskóry mężczyzna, który własnie coś do niej precyzyjnie dokręcał. – Może mógłbym jakoś pomóc?
Mówię szybko co i jak.
– Faktycznie nie mam tu netu, ale zaraz zrobię Ci hotspot. Jeśli nie będziesz używać kamery, powien być wystarczająco mocny.
Wyściskuję faceta z radości.
Dwie minuty później mam już kod, a dziesięć minut potem wracam do domu z pieniędzmi. Piechotą oczywiście, z Gają za łapkę. Przy okazji też przynosimy zakupy, bo dziś na obiad Asia będzie robić filipińskie adobo. Już z daleka widzę, że w domu jakaś akcja.
W domu wyciągam pieniądze.
– Dobra – mówi Ire podekscytowana – Część materiałów już mamy, założyłam z własnych. Lecę po resztę! Boss wróci zaraz z roboty, to zaczną pracować! – po czym łapie szminkę, dwa razy macha pędzelkiem do rzęs, poprawia starannie włosy i znika. Wraca godzinę później tricyclem obładowanym po pachy.
– Cholera, jeszcze wkręty! – mówi, sprawdzając karteczkę – Zapomniałam.
Po wkręty już idzie piechotą. W międzyczasie wraca Boss z uśmiechem od ucha do ucha. Szybko przegląda zrobione przez Ire zakupy, wyciąga piłę, ciągnie pilśniową płytę na zacienione miejsce, a potem z energią zaczyna ją ciąć.
Budowa sklepu została rozpoczęta.
Kolejną część historii o marzeniu Ire znajdziecie we wpisie pt. Budowa sklepu.
[…] Jak otworzyć sklep?.. […]