Pierwszą część tej historii znajdziesz we wpisie: „Mangyańscy staruszkowie”.
Z tym odwiedzeniem Staruszek nie było łatwo. Niby mieszkały w tej samej wsi, ale ciągle coś się działo, co angażowało nasz czas i uwagę. Do tego należało z wyprzedzeniem myśleć o jedzeniu – bulw nakopać, drewna nanieść z dżungli, ryżu namłócić, a potem to wszystko ugotować na ogniu, by piętnaście osób mogło się najeść. Co prawda tym zajmowały się głównie dzieci Ate, ale i ona sama musiała przecież mieć oko na wszystko, co się dzieje, a do tego robić branzoletki, tkać, wraz z Kuyą doglądać sklepiczku i robić milion małych rzeczy sprawiających, że jej wielodzietna rodzina płynnie funkcjonowała na codzień.
Na szczęscie Staruszkowie przychodzili sami. Zaglądali, by kupić garść ryżu, a potem, dzięki Ate, lądowali u nas w chacie z kubkami słodkiej kawy i równie słodką, białą bułką w garści. Razem z nimi przychodziły dziewczynki, a ja, nieco sie na te odwiedziny przygotowując, chowałam w zanadrzu dla każdej z nich coś małego. Z reguły to było jabłko. Paradoksalnie w tej części świata i o tej porze roku jabłka z Chin były najtańszym dostępnym owocem. Gaję radowało to ogromnie, bo dla mojej Małej słodka guayabana, zapote czy caymito nie była niczym atrakcyjnym, natomiast jabłka i gruszki jawiły się jako owoce niezwykłe i egzotyczne. Mnie cieszyło to mniej, bo nadal potrafiłam zjadać kilogramy owych tropikalnych cudeniek, a jabłka niezmiennie przywodziły mi na myśl zimę w Polsce. Nie grymasiłam jednak, tylko kupowałam co było i tym co miałam sie dzieliłam.
Gdy więc Ponpon z Mikay siadały wraz ze Staruszkami pod ścianą w chacie, oprócz bułki i kawy dostawały dodatkowo po jabuszku. Ponpon natychmiast wbijała w niego swoje piękne, białe zęby, Mikay natomiast chowała owoc do swojej mangyańskiej torebki, po czym mocno przyciskała ją do piersi i nie było siły, która by namówila ją do zjedzenia tego cuda.
Codziennie też rano pakowałyśmy z Ate trzy reklamówki – w każdej z nich znajdowało się pół kg ryżu, po dwie kawy i puszka. Dla Bayes wkładałyśmy zawsze sardynki, dla Bapy Ate pakowała jego ulubioną puszeczka mięsa Carne Norte. Gdy pytałam o jakieś urozmaicenie ich diety, Ate przyglądała mi się smutno.
– Mangyanie nie mają urozmaiconej diety. No i pamiętaj Asia, że Staruszkowie nie mają zębów. Banany z dżungli jedzą, bo miękkie, a inne owoce drogie.
– A warzywa? – pytałam
– Warzyw nie ma u nas, na górze. Kasave mamy, ube, gabi. Tyle.
– A pomidory? Strączki? Bakłażany?
– Asia, pakuj ryż. To najważniejsze, uwierz mi.
Wierzyłam. W końcu Ate tu się urodziła i tu przeżyła większość swojego życia. Kto miał wiedzieć lepiej, co Staruszkom jest potrzebne? Kto lepiej od niej znał uroki i bolączki tego miejsca?
Gdy po raz pierwszy obdarzyliśmy Staruszków woreczkami z ryżem, popłakałam się, widząc ich radość. A Staruszkowie dziękowali i dziękowali z żarem w oczach, a następnego dnia rano, gdy ponownie zaprosiłyśmy ich na kawę i bułeczki, Ate Ingan wyciągnęła w moją stronę dwa niewielkie zawiniątka.
– To dla Ciebie – powiedziała prosto
Wzięłam ostrożnie w ręce zakiklany w reklamówki ładunek, zaczęłam delikatnie odwijać.
Jajka!
– Baye, selamat, selamat git po!.. (dziękuję, ogromnie dziękuję!) – powtarzałam przerażona, zdając sobie sprawę, jaki cenny skarb wręczyli mi Staruszkowie – Ale nie trzeba, naprawdę nie trzeba!.. Ate!.. – zwróciłam się błagalnie do Eping – proszę, pomóż, powiedź, że nie trzeba!..
– Asia, przyjmij je od nich.. – powiedziała Ate łagodnie. – Sprawisz im przyjemność. A zawsze możemy je ugotować i zjeść do kawy – mrugnęła okiem.
Tak, to było dobre rozwiązanie.
Podeszłam do Staruszków, uścisnęłam każdemu rękę, spoglądając w ich wiekowe, uśmiechnięte oczy. A oni kiwali głowami po swojemu i machali dłonią, jakby chcieli powiedzieć: „To drobiazg, kochana! To naprawdę drobiazg.”
Nie, to nie był drobiazg.
Nie tu, w mangyańskiej wiosce, nie z ich rąk.
To była wielka sprawa.
Ugotowałyśmy jajka na ogniu. Były niewielkie, nieco twardawe, o wyraźnie zaznaczonym żółtku.
– Proszę – mówiłam – Poczęstujcie się. Wystarczy dla każdego.
Pomimo moich zachęt Staruszkowie ich nawet nie dotknęli, za to z ukontentowaniem patrzyli, jak Gaja odgryza kęs za kęsem. Wbiłam więc zęby w swoje.
A oni wolno dopili swoje kawy, pokiwali głowami na pożegnanie, a potem pomalutku, zgarbieni wpół zaczęli zsuwać się po wymagających, zrobionych z gałęzi schodach. Odprowadzałam ich wzrokiem. Szli w rzędzie, podpierając się kijkami, bosonodzy, pochyleni do ziemi, a ich dziewczynki podskakiwały obok. Było coś tak ściskającego za serce w tym widoku tych odchodzących dosłownie i w przenośni cichych, mangyańskich Staruszków, że znów zrobiło mi się wilgotno pod powiekami.
Ku mojemu zdumieniu szybko okazało się, że Bapa jest uzdrowicielem. Ja dzięki bogom czułam się dobrze, ale Ate Eping miała okres bardzo kiepskiego samopoczucia. Codziennie rano rozkładała więc magiczne akcesoria – białe korale i kawałek imbiru, a Bepa kładł swoje ręce na głowie, brzuchu i plecach Eping, szeptał, świstał wołał duchy na pomoc, czynił magiczne gesty, mruczał coś pod nosem i odbierał chorobie moc. Po takiej sesji białe korale lądowały z powrotem na domowym świętym, a ginger wracał do wyplecionego z liści palmy podręcznego portfelika.
Bapa uzdrawiał wszędzie i wszystkich. Nie raz widziałam go kucającego w dżungli czy pod płotem, z rękami ułożonymi na skroniach, plecach czu brzuchu chorego. Mamrotał i świstał pod nosem, pomagając ludziom jak tylko umiał, bo klasyczna medycyna obecna była we wsi tylko raz w miesiącu.
Już wtedy postanowiłam otworzyć Staruszkom kreskę w sklepie u Ate. Od niej wiedziałam, jak bardzo im brakuje pieniedzy, jak często proszą o odroczenie płatności, jak bardzo monotonnie jedzą, w zasadzie gotując tylko ryż i bulwy. I jak niewiele, bo każdy posiłek to dla nich poważna operacja. Trzeba iść kupić ryż albo wykopać kasawę, trzeba przynieść drewno z dżungli, naczerpać wodę z ledwo sączącego się niedaleko domu źródełka, a potem rozpalić ogień, ugotować i dopiero zjeść. Ale i je się niełatwo, bo zębów nie ma, więc rozgotować wszystko trzeba, tak by leciwy żołądek poradził sobie z trawieniem. Witaminy? Warzywa? Owoce? Zrównoważona dieta? Ach, fanaberia bogatego świata, do której ten starszy i ubogi w ogóle nie ma dostępu. Więc patrzyłam na tych moich Staruszków i serce mi się ściskało na widok ich szczuplutkich ciał. Zresztą – nie widziałam grubego Mangyana. Bieda owocuje wydętym brzuchem, owszem, ale to tyle z podobieństw do tych, którzy urodzili się w lepszej części globu.
Postanowiłam więc coś z tym zrobić, ot tak – na tyle na ile będę mogła, na moją małą skalę, jednak wszystko wskazywało na to, że niełatwo im będzie pomóc, nie narażając Ate Eping na kłopoty.
– Asia – mówiła poważnym głosem, gdy poruszyłam z nią kwestie długofalowej pomocy dla Staruszków – To nie takie proste. Ja nie mogę im tak po prostu, codziennie dawać jedzenia. Mogę tak jak kiedyś, raz, najwyżej dwa razy w tygodniu. Jak zrobię inaczej, to zaraz ludzie się zorientują i od razu pomyślą, że mam kasę. Że Ty mi przesyłasz, a ja część zostawiam dla siebie, albo wszystko w ogóle, troche im tylko wydzielając. No więc od razu kolejni do mnie przylecą i będą chcieli, by im też ryżu dać za darmo, albo pożyczyć pieniędzy, bo przecież oni także biedni. A jak powiem zgodnie z prawdą, że nie mam, to ogłoszą, że suka jestem i skąpa kurwa, bo nie chcę się dzielić, rozumiesz? Ja tu żyję, mieszkam, nie mogę narazić się na takie kłopoty!
Rozumiałam Ate Eping doskonale. Zawiść i zazdrość to uczucia z którymi spotykałam się wszędzie, bez względu na długość i szerokość geograficzną miejsc, w których przebywałam. Polska także nie była od nich wolna. Wszędzie niszczyły one zarówno zawistników i obiekty zawiści, przemieniając ich życie w piekło. A że oczywiscie nie chciałam przynieść jakichkolwiek problemów mojej gospodyni, musiałam więc tak zorganizować pomoc, by nie naruszyć delikatnej tkanki powiązań społecznych panujących we wsi.
– Ate.. A jakbyśmy to zrobiły w tajemnicy?.. – zaproponowałam po chwili namysłu – No wiesz, ja bym Ci jakoś wysyłala pieniądze, a Ty byś im po prostu więcej tego jedzenia dawała? Może byś mogła sama do nich zajść, jak mieszkają niedaleko, nikt nic nie powinien nic podejrzewać, przecież i tak ich odwiedzasz? A przy okazji mogłabyś trochę ryżu, kawy czy rybę podrzucić?..
Ate w milczeniu wpatrywała się w bambusową podłoge.
– No.. mogę.. spróbować.. – rzekła z ociąganiem – Ale nikomu ani słowa, tak? Nawet Staruszkom nie powiemy, że to od Ciebie, dobrze? Bo się wygadają dzieciom, a dzieci powiedzą sąsiadom, to kłopoty gotowe. Więc nie powiemy, tak?
– Dobrze. – zgodziłam się bez problemu. Czy to w końcu czy to ważne, od kogo pomoc płynie? No nie! Najważniejsze, że płynie i że komuś dzieje się lepiej. – Nie ma problemu Ate, nikomu ani słowa.
Jednakże w głębi ducha zaczęły dręczyć mnie wątpliwości. Sytuacja taka powodowała, że musiałam zupełnie zaufać w uczciwość mojej gospodyni. Nie mogłam zastosować żadnej podwójnej kontroli, Ate stawała się jedynym dystrubutorem przekazywanych przeze mnie pieniędzy. Czy miałam obawy co do jej uczciwości? Z jednej strony tak: wielokrotnie sparzyłam się na uczciwości ludzkiej, która istniała tylko „na gębę”. Gdy pieniądze spływały, a nad ludźmi nie było kontroli, wykorzystywali je według swojego widzimisię, nie wypełniając poczynionych zobowiązań. Ot, chociażby ostatnia historia z Irene. Przecież gdy wyjeżdżałam, prawie całowała mnie po rękach, wołając: „Codziennie będę do Ciebie pisać! Codziennie będę Ci słać zdjęcia ze sklepu!”. Z chwilą gdy wyjechałam, zerwała kontakt. Kamień w wodę. Gdy wróciłam sprawdzić, co się dzieje, nie czułam się już tak mile witanym gościem. A gdy znów wyjechałam, napełniona jej obietnicami, kontakt z nią samą zgasł, a siostry na messengerze robiły wielkie oczy, gdy prosiłam je o pomoc w rozeznaniu sytuacji.
Czy mogłam więc zaufać Ate Eping? Widziałam przecież jej drobniutkie machlojki na nieświadomych niczego Mangyanach, przybywających z jeszcze głębszych gór z rękodziełem. Mieszkając w tej społeczności i rozumiejąc więcej niż przypuszczała, dostrzegałam i drobne machlojki prowadzone na mnie samej. Wiedziałam o jej przewadze intelektualnej i umiejętnościowej nad mieszkańcami wioski, które wykorzystywała by zdobywać środki na finansowanie życia swej rodziny. Czy więc nie wykorzysta przesyłanych przeze mnie pieniędzy na swoje cele? Co prawda jak na warunki tej wsi radzi sobie świetnie, ale z drugiej strony widzę też, ile inteligencji emocjonalnej, zaangażowania i aktywności kosztuje ją utrzymanie rodziny, gdzie wszystkie w zasadzie dzieci są w wieku szkolnym, a połowa z nich uczy się i mieszka na dole. Miejscami Ate przypominała linoskoczka balansującego na cienkiej linii finansów, to się chwiejącego, to znów łapiącego stabilność i równowagę.
Biłam się z myślami długo. Jak pomóc, by pomoc trafiła do adresata? Jak to zrobic w skorumpowanym i pełnym zależności społeczeństwie, gdzie przykład płynie z góry, bo oficjalnie wiadomo, że politycy zatrzymują sobie jedną trzecią pomocy humanitarnej płynącej z zagranicy? Opowiadała mi o tym osoba związana z urzędem miasteczka, w którym się zatrzymałam, to samo pobrzmiewało w opowieściach innych ludzi, także i Polaków mieszkających tu, na Filipinach, zaangażowanych w sąsiedzką pomoc. Nie mieściła i nie mieści mi się w głowie skala korupcji, gdzie po jednym z najsilniejszych tajfunów w historii ludzkości, który zabił ponad 6 tysięcy osób wymiatając ląd do gołej skały, miejscowi politycy śmieli zatrzymać sobię jedną trzecią płynącej ze świata pomocy międzynarodowej, uszczuplonej dodatkowo olbrzymimi kosztami działania samych fundacji!
Ta rozmowa w owym człowiekiem to był zresztą moment, w którym ostatecznie rozstałam się z ideą pomocy niesionej przez duże instytucje, wierząc już tylko w bezpośrednią pomoc człowieka dla człowieka. Ale w tym przypadku bez pośrednika się nie da. Wiec – wierzyć Ate czy nie wierzyć?
Zrobiłam w myślach listę za i przeciw. Co mi wyszło?
Wyszło mi, że wierzyć. Przecież ona już wcześniej pomagała Staruszkom. Przecież widze, że ma dobre serce – przygarnęła dziewczynki z rodzin, których nie było stać na edukację, kształci je i traktuje jak własne dzieci, przygarnęły z mamą Rajmara w czasach, gdy sama była w kolejnej ciąży, zaprosiła mnie do swego domu, absolutnie nie licząc na żadną zapłatę za gościnę. Więc jeśli nawet – podkreślam: JEŚLI nawet – zatrzyma sobie część pieniędzy przeznaczonych dla Staruszków, wciąż część z nich trafi do adresatów. Czy godzę się na to? Tak, godzę się.
Otworzyłam więc kreskę dla Staruszków. Poprosiłam Ate, by notowała wydatki, tak bym nabrała pojęcia, jakie są ich koszty życia. W miarę możliwości będę tą kreskę uzupełniać. Nie zmienię świata, ale być może zmienię życie tych ludzi. Być może nie na zawsze, ale choćby na chwilę.
– Asia – zapytała Ate wieczorem. Widać było, że sprawa ułożenia pomocy Staruszkom ją dręczy – Na co ja właściwie mogę przeznaczyć te pieniądze?
– No.. Na ich potrzeby. – odpowiedziałam, nie wiedząc gdzie dąży.
– No tak. Ale czy mogę z tych pieniędzy płacić pokój i jedzenie Makmaka?..
– Jasne, że tak. Przecież Makmak to przybrany syn Baye Unip. Przecież ona sama będzie się tym ryżem z nim dzieliła.
– To jeszcze jedno Asia. Czasem Ponpon nie idzie do szkoły, bo nie ma co zjeść na lunch. Mogę jej dawać jakieś słodycze, jak będzie przechodzić obok?
Popatrzyłam na Ate zdumiona.
– Nie, Ate, nie ma mowy! – odpowiadam – Żadnych słodyczy. Daj jej proszę słodką bułkę, ale żadnych słodyczy. Zróbmy taką umowę. Te pieniądze są na potrzeby Staruszków i ich dzieci, ale z wyłączeniem słodyczy, dobrze?
Ate wybucha śmiechem.
– Jasne Asia. – kwituje moją poważną odpowiedz. – Masz absolutną rację. A tymczasem chodzmy do kuchni, muszę rzucic okiem, czy już coś dzieci pichcą. W końcu niedługo kolacja. A jak Staruszkowie przyjdą, to umówimy sie na rewizytę. Tyle razy nas już przecież zapraszali..
***
Dalsza część histori opisana jest we wpisie pt.: „U mangyańskich Staruszków”
Więcej historii o Mangyanach znajdziesz we wpisach: „Indigenous People’s Day”, „Mangyańska szkoła” oraz „Eping – czyli szósty palec”.
Więcej historii o Mangyanach znajdziesz we wpisach: „Indigenous People’s Day”, „Mangyańska szkoła” oraz „Eping – czyli szósty palec”.
[…] Filipiński uzdrowiciel […]