Muzeum Batiku było jednym z miejsc, które bardzo w Terrenganu chciałam zobaczyć. Ku memu zaskoczeniu Isma nie miał pojęcia, gdzie ona jest.
– Jak to nie wiesz? Przecież tu się urodziłeś? – dziwiłam się głośno
– Tak, urodziłem się. Ale od studiów już tu nie mieszkałem. Poza tym mnie nie interesowało, jak się batik robi, to dla bab jest.
Dla bab, czy nie dla bab – kilka stuknięc w google i adresik sie znalazł. Tak więc wskoczylismy do auta i po pół godzinie przepychania się przez zakorkowane o tej porze miasto byliśmy w Muzeum Batiku.
Byłam nieco zawiedziona. To całe muzeum okazało się być sklepem. Panie sprzedawczynie usłużnie podsuwały mi kolejne batiki, a ja marzyłam tylko o tym, by dały mi spokój i pozwoliły tak po prostu poprzyglądać się niecodziennym wzorom.
– Idźmy już stąd – powiedziałam wreszcie zniechęcona. Pomimo moich starań panie nie dały się odczepić. Chodziły za mną krok w krok, zachwalając materiały lub łamanym angielskim relacjonując historię wzornictwa. Gdy wyraziłam swój zachwyt nad jednym z kuponów skrzywiły się z dezaprobatą.
– Fe, to indonezyjski. Jest pani w Malezji. Malezyjskie batiki ma pani tu.
No ale malezyjskie nie podobały mi się tak jak indonezyjskie. Nie wiem, na czym polegała różnica. Może troszkę inne wzornictwo, inny dobór kolorów. Drukowane batiki mnie nie pociągały, na malowane nie było mnie stać.
– Szkoda, że nie zobaczymy jak się je robi – westchnęłam do Ismy
– Jak to nie zobaczymy?! Patrz, co jest pod spodem!- uśmiechnał sie Isma, który nie mogąc wytrzymać w sklepie poszedł zobaczyć, co sie dzieje obok
Nie wierzyłam własnym oczom. Było muzeum! Z piękną ekspozycją opowiadającą historię malezyjskiego batiku, mającego kolebkę właśnie tu, w Terrenganu, z wystawionymi metalowymi wzornikami i próbkami materiałów. A pomiędzy tym wszystkim było najpiękniejsze – dziewczyny malujące batik. Ot, tak – na naszych oczach.
Nie mogłam się napatrzyć. Obrysowane woskiem kształty Malezyjki wypełniały farbami – kolory się przenikały, łączyły, płyneły razem tworząc przepiękne, rwące oczy kwiatowe kompozycje. A gdy główny motyw był już skończony, łapały za olbrzymi pędzel i zamaszystymi ruchami pokrywały metry płótna, które potem malezyjskie kobiety motały sobie przemyślnie na biodrach. I malezyjscy meżczyźni też, bo batik to element zarówno stroju damskiego, jak i męskiego.
Mogłam tak stać i patrzeć bez końca. I żałować, że tak nie maluję. Choć widziałam i ciemne strony tej miłej na pierwszy rzut oka roboty. No bo stać trzeba było przy tym cały czas, a i farby nie pachniały fiołkami. Mówiąc wprost – śmierdziały straszliwie, tak że mi, stojącej obok aż wierciło w nosie. Nie chciałam myśleć o bólu głowy, jaki bym miała po godzinie pracy nad płótnem.
– Idziemy mamus? – zaproponowała Gaja. Jej żądze poznawcze zostały już zaspokojone, Isma wyraźnie się nudził.
– No dobra… – rzekłam z ociąganiem – Możemy iść..
Ale nie dane nam było wyjść z tego połączenia sklepu, warsztatu i muzeum, bo tuż przy schodach w kierunku parkingu natrafiliśmy na warsztatownię. Taką dla dorosłych i dla dzieci.
Oczy zaświeciły się nie tylko Gai. Patrzyłam z pożądaniem na puste kanwy i wystawione farby. Może by tak?..
– Ja chcę! Ja chcę! – Podskakiwał Gaj. – Rybkę chcę! Albo nie! Motylka!
No i się zaczęło.
Największą trudność, o niezaprzeczalnych walorach poznawczych stanowiło mieszanie kolorów, bo do tej zabawy dostałyśmy raptem trzy podstawowe – granat, zółty i czerwony. Wybłagałam jeszcze odrobinę niebieskiego, no i się zaczęła zabawa.
– Mamo, chcę morado!
– Morado? Fiolet? Kochana zmieszaj trochę czerwonego i odrobinkę granatu.
– Nieee.. Smutny jest. Ja taki morado chcę!
– No to może zmieszamy czerwony i pół kropelki niebieskiego?..
Ach, jak fajnie się było bawić kolorami – i to nie tylko mnie. Gdy podniosłam oczy, zobaczyłam Ismę zgarbionego nad swoim batikiem. Zaglądnęłam mu przez ramię. Żółwie.
Wyszliśmy z Muzeum w zasadzie już wypraszani, zadowoleni po pachy, z własnoręcznie namalowanymi batikami, nowym doświadczeniem w kieszeni i wielkim niedosytem.
– Mamo, przyjdziemy tu jutro?.. – zapytał z nadzieją w głosie mały człowiek.
Ale jutro nie mogłyśmy już wrócić do batikowej krainy.
Dziś jeszcze musiałam nas spakować i jutro rano, wraz z Ismą ruszałyśmy znów do Kuala Lumpur.
***
Ps. Gdybyście mieli ochotę odwiedzić batikową krainę – wstukajcie w google poniższy adres: Noor Arfa Craft Complex, Lot 4153, Kawasan Perindustrian Chendering, 21080 Kuala Terengganu, gdybyście natomiast chcieli więcej sie o tym miejscu dowiedzieć, zajrzyjcie TU
Jest gdzieś fota Wasza w sukienkach na niedawne wesele?
Jasne. Jest tu, na blogu, w tym wpisie i we wczesniejszych tez cos jest 🙂 http://somosdos.pl/2017/09/muzulmanskie-weselicho/
I na dysku jeszcze na kilku innych zdjeciach 😉
Rzeczywiście, nie poznałam Was z zakrytymi włosami 😀
Jak to mawia Konrad: filmowiec, kostium zmienia człowieka